Podstawową wadą tego filmu jest to, że dał impuls setkom podróbek i wkrótce zaroiło się od podobnych plakatów do dużo słabszych filmów.
No owszem, świąteczna atmosfera na spółkę z chorobą dopadły i mnie i w końcu (jak co roku) sięgnęłam po Love Actually (To właśnie miłość). A ponieważ są podobno na świecie ludzie, którzy tego filmu nie oglądali, postanowiłam popełnić króciutki wpis i tym samym (a) poćwiczyć pisanie króciutkich wpisów, (b) zrobić dobry uczynek przekonując dobrych ludzi do obejrzenia dobrego filmu i (c) pozostać jeszcze przez moment w klimacie tego filmu.
Znam dwa argumenty, które mają ludzie nieznający tej świąteczne klasyki. Pierwszy to proste „jakoś się nie złożyło”, z którym nie sposób walczyć inaczej niż zachęcając, żeby się w końcu poskładało. Drugi to „nie oglądam komedii romantycznych”, z różnymi wariantami, takimi jak: „komedie romantyczne są głupie”, „To nie może być dobre, skoro to komedia romantyczna” czy (moim ulubionym) „Nie dość, że komedia romantyczna, to jeszcze Hugh Grant”. W związku z czym, na konto tych, których niepokoi przypisywanie Love Actually do (pod)gatunku komedii romantycznych, postanowiłam przyjrzeć mu się dokładnie pod tym kątem.
Przy czym nie chodzi o to, że mam coś przeciwko komediom romantycznym. Przeciwnie — nawet lubię ten gatunek, jeśli uznamy, że jego przedstawicielami są takie filmy jak Cztery wesela i pogrzeb, Kiedy Harry poznał Sally czy choćby Masz wiadomość, a nie to, co króluje na walentynki w kinach i TV. Niemniej akurat Love Actually odruchowo nie uważam za komedię romantyczną. Owszem, ma elementy komediowe, owszem, mówi między innymi o romansach (czy, szerzej, miłości romantycznej), ale taka klasyfikacja wydaje mi się w przypadku tego filmu zbyt prostacka. Ja powiedziałabym raczej: komediodramat.
Przyjrzyjmy się dokładniej: film składa się z ogromnej ilości przenikających się wątków, z których każdy mógłby spokojnie stanowić materiał wyjściowy dla scenariusza odrębnego filmu. Zresztą Richard Curtis (scenarzysta i reżyser) sam przyznał, ze nakręcił ten film dlatego, że nie miał czasu kręcić oddzielnie wszystkich tych pomysłów, które miał (w niektórych wypadkach to wielka szkoda). Zobaczmy więc jakie filmy powstałyby z każdego z tych wątków, gdyby brać go pod uwagę oddzielnie.
Prosty i klarowny schemat powiązań pomiędzy bohaterami. Niestety nie uwzględnia wątku dyrektorki.
Jamie i Aurelia. Historia jak z typowej komedii romantycznej: zdradzony mąż-pisarz, ucieczka do Prowansji i urocza pokojówka, z którą nie ma wspólnego języka. Na dodatek pisarza gra Colin Firth, który w skali komedii romantycznych po Bridget Jones jest tylko stopień niżej niż Hugh Grant. 1:0
David i Natalie. Premier i panienka z cateringu, która nie potrafi trzymać języka za zębami, a do tego wielka polityka, na którą wpłyną uczucia premiera. Oj, komedia romantyczna jak się patrzy, a do tego jeszcze wspominany wcześniej Hugh Grant. 2:0.
Juliet, Peter i Mark. Klasyczny schemat z komedii romantycznych: chłopak zakochany w świeżo poślubionej żonie najlepszego kumpla, a do tego Keira Knightley. Z drugiej strony wątek zdecydowanie nie jest poprowadzony komediowo. Zresztą, żeby nie wiem co zrobić co najmniej jedno z nich będzie nieszczęśliwe. Jaki film by z tego wyszedł? Obstawiałabym dramat z komediowymi akcentami, albo w ogóle twarda melozurę, bo w scenach tego wątku za dużo humoru nie ma. 2:1.
Billy Mack i Joe. Podstarzały piosenkarz i jego menadżer wspólnie walczący o ostatni przebój. Zdecydowanie komedia, zdecydowanie nie romantyczna, za to świetna. 2:2.
Harry, Karen i Mia. Odwieczny trójkąt: mąż, żona i ta trzecia (w tym wypadku sekretarka). Genialnie zagrany (Emma Thompson i Alan Rickman!) i z lżejszymi akcentami, ale zdecydowanie dramat. 2:3.
Daniel i Sam. Ojczym i pasierb po śmierci ich żony/matki muszą znaleźć wspólny język. zależności od rozłożenia akcentów mógłby to być albo film familijny, albo komedia familijna. 2:4.
Sam i Joanna. Uczeń zakochany w popularniejszej od niego koleżance, która za chwilę wyjedzie do Stanów. Mimo wyraźnego wątku romantycznego, raczej musical lub komedia familijna niż komedia romantyczna. 2:5.
Daniel i Carol. Żeby dodać naszej rywalizacji trochę rumieńców dorzućmy tu jeszcze malusieńki wątek faceta, który musi jakoś pogodzić się ze śmiercią żony, która chciała żeby ożenił się ponownie (najlepiej z Claudią Shiffer) oraz matke kolegi ze szkoły jego syna graną przez Claudię Shiffer. Jak dla mnie niezły materiał na komedię romantyczną. 3:5.
Colin, Stacey, Jeannie, Carol-Anne, Harrie, Carla i Tony. Nieudacznik, który wierzy, że w Stanach stanie się playboyem tylko dlatego, że jest Anglikiem, po wyjeździe do Stanów rzeczywiście staje się playboyem tylko z tego powodu. Doskonały materiał na komedię, niezły na komedią romantyczną (zwłaszcza gdyby włączyć w to kumpla i młodszą siostrę Amerykanki), więc dla utrzymania sportowego ducha niech będzie 4:5.
John i Just Judy. Większość z tych, którzy oglądali ten film przed Sherlockiem BBC nie zwróciła uwagi na to, ze Johna gra Martin Freeman, który okazuje się być świetnym aktorem komediowym. W każdym razie opowieść o parze nieśmiałych dublerów erotycznych jest cudownym materiałem na komedię romantyczną. 5:5.
Sarah, Karl i Michael. Dużo motywów rodem z Bridget Jones w opowieści o dziewczynie zakochanej w pięknym współpracowniku. Niekomediowym motywem jest za to jej chory psychicznie brat, od którego ani nie umie, ani nie chce się uwolnić i który wpływa na całe jej życie. Może i dałoby się z tego wykuć komedię romantyczną, ale Curtis nie poszedł w tę stronę. Wyszedł mu raczej komediodramat. 5:6.
Dyrektorka i Geraldine. Cały wątek wyleciał przy montażu i można go zobaczyć tylko w wyciętych scenach, a jest jednym z najpiękniejszych wątków w tym filmie. Surowa dyrektorka szkoły i jej chora na raka partnerka. Zdecydowanie dramat. 5:7.
Rufus. Rowan Atkinson mimo pojawienia się w filmie tylko dwa razy, gra w nim istotną i bardzo świąteczną rolę. W sumie chętnie bym zobaczyła komedię o Rufusie — świątecznym aniele… 5:8.
Oświadczam więc, że komedia romantyczna, mimo znacznej pomocy sędziego przegrała 5:8 z innymi gatunkami filmowymi.
Oczywiście cały wpis jest pretekstem do wrzucenia na bloga zdjęcia Alana Rickmana. Czystym przypadkiem zagrał w moim ulubionym wątku tego filmu.
Jak widać, nawet przy najlepszych chęciach i okazaniu wielkiej ilości sportowego ducha, cały film tak naprawdę ma się nijak do komedii romantycznej. Owszem, są w nim trzy wątki świetnie się nadające na komedię romantyczną, dwa takie, które teoretycznie mogłyby oblecieć i kilka takich, które może byłyby komediami romantycznymi, gdyby inaczej rozłożyć akcenty. Tak naprawdę Love Actually jest po prostu świetnym świątecznym komediodramatem, który swoje miejsce w szufladce zawdzięcza pewnie tego, że napisał go i wyreżyserował scenarzysta Czterech wesel i pogrzebu.
Więc po tym krótkim ćwiczeniu umysłowym, które udowodniło nam, że naprawdę nie umiem pisać krótkich notek możemy wszyscy spokojnie wrócić do oglądania Love Actually. A potem wyciętych scen. A potem całego filmu od nowa z komentarzami. Czego Wam i sobie życzę.
—
Tytuł: Love Actually (strona IMDB)
Polski tytuł: To właśnie miłość
Rok produkcji: 2003
Reżyseria: Richard Curtis
Scenariusz: Richard Curtis
W (niektórych) rolach głównych: Emma Thompson, Alan Rickman, Hugh Grant, Bill Nighy, Colin Firth, Liam Neeson, Martin Freeman.
Co rok w grudniu wygrzebuję z czeluści dysku dość nietypowy zestaw piosenek świątecznych. Winampowa playlista z mniej więcej dwudziestoma piosenkami czeka dzielnie cały rok, żeby posłużyć przez dwa najciemniejsze tygodnie. Moja bożonarodzeniowa muzyka to nie kolędy ani pastorałki, ani nawet christmas songs. Te usłyszę dopiero w samą wigilię, już w domu rodziców, albo tam, gdzie wypadnie w danym roku wieczerza. Przedtem, w ramach mojej malutkiej świątecznej tradycji, słucham sobie kilkakrotnie dziwnego i dość eklektycznego zestawu piosenek związanych ze świętami. Pisałam już kiedyś o moich świątecznych piosenkach, ale to nie powód, żeby nie wspomnieć o nich ponownie.
Zwłaszcza, że co roku coś do tej listy dodaję, czasami (choć dużo rzadziej) coś usuwam. I chociaż wszystkie mówią w ten czy inny sposób o świętach, to jedynym kryterium jest tak naprawdę mój własny gust. W tym roku na przykład moją świąteczną playlistę uzupełnili Dropkick Murphys i The Season’s Upon Us.
Piosenka świąteczna powinna nieść pociechę i dobry nastrój. W tym wypadku pocieszamy się, że nasza rodzina jest odrobinę przyjemniejsza niż rodzina podmiotu lirycznego.
Jak widać na załączonym obrazku (no bo przecież nie mówi się „jak widać na załączonym filmiku”…) nie są to piosenki specjalnie tradycyjne. W większości nie są też zbytnio optymistyczne (z wyjątkiem tych, które są przezabawne same w sobie), ale wprowadzają mnie w nastrój świąt lepiej niż Jingle Bells w galerii handlowej, a na równi z seansem Love Actually i rytualnym czytaniem apokryfu Capka.
I tak na przykład Dropkick Murphys ze swoim „There’s mischief and mayhem and songs to be sung | They call this Christmas where I’m from” (niezgoda i chaos, i pieśni, które się śpiewa — tam, skąd pochodzę nazywają to świętami) i „Some families are messed up while others are fine | If you think yours is crazy, well you should see mine” (niektóre rodziny są porąbane, inne normalne, jeśli myślisz, że twoja jest zwariowana, powinieneś zobaczyć moją), przekazuje nam odwieczną prawdę o tym, że jaka by nie była nasza rodzina i tak jesteśmy do niej przywiązani, a święta są po to, żeby móc się z nią spotkać. A jeśli to nas nie przekonuje, to zerknięcie na uroczą rodzinkę z piosenki i teledysku może dać nam cudowne schadenfreude i pocieszyć przed spotkaniem z naszą rodziną.
Trochę wspomnienie, trochę obrazek z podróży, ale najbardziej piękna piosenka o tym, ze ludzie nie są tacy najgorsi.
A jeżeli nie mamy ochoty nawet myśleć o rodzinie, na pomoc może nam przyjść Andrzej Garczarek z piękną balladą o ludzkiej dobroci. W razie czego (gdyby na przykład następny w dni robocze szedł szósta rano) zawsze można na Wigilię wpaść do Wyszemborka. Bo „w Wyszemborku niestrachliwe — obcych cię nie bali, jak ze swymi bielusieńkim płatkiem się łamali). Andrzej Garczarek jak zawsze przynosi spokój, również w mojej świątecznej playliście. Gdyby nie on, byłoby jak na kolejce górskiej: raz bardzo smutno, raz bardzo wesoło (a czasem i to, i to na raz), a przecież nie ma świąt bez chwilki zadumy.
W ramach akcentu humorystycznego, jak zwykle niezawodny, Andrzej Waligórski.
Jako piosenki wesołe w mojej playliście królują utwory, których autorem jest Andrzej Waligórski. Nieodmiennie ciepłe, nieodmiennie z dystansem, czasem bardziej zadumane, czasem humorystyczne, ale zawsze wprowadzają we właściwy świąteczny nastrój.
Strasznie żałuję, że nie udało mi się nigdzie znaleźć Nadziei w wykonaniu Olka Grotowskiego i Małgosi Zwierzchowskiej, bo jest to chyba moja ulubiona świąteczna piosenka („Rosołowscy przy Wigilii, | Śpiew anielski z okna płynie, | …ateista swej familii | Opowiada o Darwinie.”), ale Kolęda w stylu country and western też jest w tej konkurencji wysoko, nawet jeśli w nieco innej kategorii.
Nie sądzę, żeby miała obrazić czyjeś uczucia religijne, ale na wszelki wypadek ostrzegam, że w tej kolędzie „wkurzył się święty Józef i jak z colta nie gruchnie”. Jeśli to Was nie przeraża, posłuchajcie koniecznie.
Najpiękniejsza współczesna piosenka świąteczna. Naprawdę.
A przy okazji dowód na to, że dym papierosowy na czarno-białym filmie wygląda nadal przepięknie.
I do kompletu z pierwszą cytowaną dzisiaj: The Pogues i ich Fairytale of New York. Starsza o 25 lat i jeszcze piękniejsza piosenka o świętach w Nowym Jorku i o świętach w ogóle. Według wielu (w tym i mnie) najpiękniejsza współczesna piosenka świąteczna. Na pewno wprowadza w świąteczny nastrój jak mało co. I to nie w ten typ świątecznego nastroju, w którym jesteśmy ślepi na wszystko co złe i na wszystkie pozaświąteczne problemy. Nie, to jest ten nastrój świąteczny, który następuje pomimo wszystkich problemów. Ten najlepszy.
Niech Wam więc:
The boys of the NYPD choir
Still singing „Galway Bay”
And the bells were ringing out
For Christmas day
Wesołych świąt, moi drodzy.
PS. Dla wszystkich, którzy nie są przekonani czy jako ateiści mają prawo do świątecznego nastroju:
[Uwaga. Dopisałam trochę szczegółów po powtórzeniu sobie dwóch kolejnych ekranizacji]
Przeczytałam ostatnio Dziwne losy Jane Eyre głównie dlatego, że w krótkim czasie obejrzałam trzy ekranizacje tej powieści i zżerała mnie ciekawość. Zastanawiałam się oczywiście jak wiele książki jest w filmach. Głównym impulsem był dla mnie miniserial BBC z 2006 roku, z którego wylewa się zaskakująca jak na tamte czasy erotyczność, pobocznym — powtarzające się sceny, a nawet kadry, które (jak zakładałam) musiały być bardzo plastycznie w książce opisane, skoro powracały za każdym razem niema zupełnie identyczne.
Oczywiście wnioski z porównania wyciągnęłam zupełnie przeciwne niż przewidywałam. Zmysłowość i cielesność serialu zupełnie nie przekłamywały ducha książki, za to powtarzające się ujęcia musiały być po prostu zżynane z poprzednich adaptacji, bo często nie było w powieści nic podobnego. Jak to jednak zwykle bywa, plany swoją drogą, rzeczywistość swoją, więc i tym razem moim głównym zyskiem okazało się przypomnienie sobie jak świetna to jest powieść i odkrycie kilku wątków, których w ogóle wcześniej nie zauważyłam. O konkretnych szczegółach napisałam już na blogu książkowym. Tutaj chciałam skupić się na czymś zupełnie innym.
Otóż czytając Jane Eyre w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że pan Rochester zyskał wreszcie w mojej wyobraźni konkretne rysy. Tutaj drobna dygresja: kiedy czytam książki, postaci wyobrażam sobie zazwyczaj zupełnie inaczej niż w filmach, chyba, że któryś aktor zagra w ekranizacji genialnie. Genialnie oczywiście dla mnie, a bardzo często znaczy to u mnie głównie: maksymalnie wiernie pierwowzorowi. I tak Elizabeth Bennet z Dumy i Uprzedzenia zyskała w mojej wyobraźni wygląd Jennifer Ehle, a George Smiley z Druciarza, krawca, żołnierza, szpiega jakieś dziwne połączenie sir Aleca Guinessa i Gary’ego Oldmana. Wracając więc do głównego wątku: okazało się, ze i pan Rochester już po kilku stronach od wprowadzenia postaci do akcji w mojej wyobraźni upodobnił się do konkretnego aktora. Mój Edward Rochester jest Ciaránem Hindsem.
Nie powiem, żeby mnie to specjalnie zasmuciło, bo Hinds jest tak wspaniałym aktorem, ze widzenie go w wyobraźni kilka kolejnych tygodni (czytałam tę Jane Eyre bardzo powoli) było samą przyjemnością, zaczęłam się jednak zastanawiać. Dlaczego akurat on? Co było nie tak w innych panach Rochesterach, których widziałam? Jaki wymyślić pretekst, żeby wrzucić na bloga zdjęcie Ciarána Hindsa?
I stąd to zestawienie.
Pisałam już na blogu książkowym, że według Charlotte Brontë pan Rochester był brzydki. Pierwsze z nim spotkanie Jane relacjonuje tak:
w ogólnych zarysach mogłam dojrzeć, że jest to mężczyzna średniego wzrostu i bardzo szeroki w barach. Ciemną miał twarz o surowych rysach i nasępionym czole; oczy jego i ściągnięte brwi miały w tej chwili wyraz rozdrażniony i gniewny (…) nawet nie bardzo mnie onieśmielał. Gdyby był przystojnym młodzieńcem, o bohaterskiej powierzchowności, nie byłabym się odważyła tak stać przed nim, wypytywać go bez jego woli (…).
Kiedy może mu się już przyjrzeć z bliska i zauważyć szczegóły, dodaje:
poznałam podróżnego o szerokich kruczych brwiach; kwadratowe jego czoło wydawało się jeszcze bardziej kwadratowe przy gładkim uczesaniu czarnych włosów. Poznałam jego wybitny nos, raczej charakterystyczny niż piękny, pełne nozdrza świadczące o gwałtownym usposobieniu, jego surowe usta, brodę szczękę — tak, to wszystko było surowe i groźne. Postać jego (…) wydała mi się zupełnie odpowiednia do charakteru twarzy: barczysta i krępa, budowa jego była doskonała w atletycznym rozumieniu słowa — szeroki w piersiach, wąski w biodrach, jednakże nie był ani wysoki, ani zgrabny.
I tylko po głębszym przyjrzeniu okazuje się, że posiada pan Rochester jeden przynajmniej atrakcyjny szczegół — oczy:
światło ognia padało na jego jak z granitu wykute rysy i wielkie, ciemne oczy; miał bowiem wielkie, ciemne i bardzo piękne oczy, w których głębi jawiło się chwilami coś, co — jeśli nie było błyskiem łagodności, to przynajmniej łagodność przywodziło na myśl.
Jednak na zadane chwilę po tej obserwacji pytanie (Pani mi się przygląda, panno Eyre, czy pani uważa, ze jestem przystojny?) Jane Eyre odruchowo odpowiada zgodnie z prawdą, czyli Nie, proszę pana. Tak już zresztą będzie do końca. Nawet zakochując się w Rochesterze, nasza racjonalna Jane będzie sobie zdawać sprawę z niedostatków jego urody i tego, że tylko uczucie sprawia, że Edward jej się podoba. Nawet na samym końcu, kiedy Rochester po wypadku zapyta Czy bardzo jestem ohydny, Jane? ona, zamiast kierowana chrześcijańskim miłosierdziem nieszczęśnika pocieszyć, powie Bardzo, zawsze byłeś brzydki, to wiadomo. I chociaż utaj mamy już raczej do czynienia z przekomarzaniem, to do samego końca nam przecież autorka powtarza, że ten amant nie jest piękny (amantka zresztą też, ale nie o tym dziś mowa).
Ten obrazek powyżej to portret pamięciowy wykonany przez specjalistę, przy użyciu dzisiejszych metod, na podstawie (z grubsza) drugiego podanego przeze mnie cytatu (szczegóły tutaj). Nie wydaje mi się jakoś specjalnie udany, ale portrety pamięciowe tak już mają, prawda? W każdym razie jest jakimś przybliżeniem. I raczej rzeczywiście nie przedstawia mężczyzny bardzo atrakcyjnego, również według współczesnych kanonów.
Kiedy zaczynamy myśleć o ekranizacji prezencja (absencja prezencji…) pana Rochestera zderza się z drugim standardowym problemem ekranizatorów XIX-wiecznych romansów, z kanonami urody. Jak wiadomo, kiedyś podobało się co innego, niż podoba się dzisiaj, więc pokazanie pięknego amanta rodzi wybór: albo widzowie będą marudzić, że w książce pisało, że jest piękny, a nie jest, albo będą marudzić, że przecież w tamtych czasach nikt by tak nie wyglądał, a zresztą opisano go inaczej. Teoretycznie w przypadku Rochestera filmowcy powinni być zachwyceni: nie muszą się przejmować tym, żeby na pierwszy rzut oka było widać urodę aktora, więc spokojnie można go dobrać do opisu w książce. Teoretycznie. Niestety z drogę wchodzi nam problem wałkowany już wielokrotnie, czyli „filmowi bohaterowie mają być piękni (i młodzi)”. Co prawda im współcześniej, tym ta tendencja bardziej widoczna, ale nie oszukujmy się — aktorzy i ich role zawsze miały być piękniejsze od zwykłych ludzi.
Co w taki razie zrobić z bohaterem, który powinien być brzydki? Najprostszy i najpopularniejszy sposób to piękny aktor i obrzydzająca charakteryzacja. W przypadku kobiet robi się to zazwyczaj przy pomocy workowatych ciuchów kiepskiej fryzury i okularów, w przypadku mężczyzn — przy pomocy owłosienia. Trzeba delikwentowi dać nietwarzową fryzurę, brodę, wąsy albo perukę i z głowy. Tutaj filmowcy mają szczęście, bo pierwsza połowa XIX wieku to — przynajmniej ich zdaniem — era paskudnych bokobrodów. Problem więc rozwiązuje się sam, z bokobrodami atrakcyjni aktorzy będą nie do poznania.
Michael Fassbender i bokobrody szczątkowe. Za to niedogolony.
Paskudni, prawda? To przez te bokobrody…
Przy czym zupełnie nie twierdzę, ze któryś z nich zagrał źle. Przeciwnie: Stephens (Rochester 2006) był doskonałym i namiętnym byronicznym bohaterem i w ogóle mógłby z marszu grać mrocznego, romantycznego poetę, a Fassbender (Rochester 2011) robił co mógł, żeby pokazać całą ewolucję relacji w tych trzech scenach na krzyż, które dostał w filmie. Po prostu, mimo oglądania ich z przyjemnością, ciężko mi takiego Rochestera kupić. No bo do niego do pary trzeba by wyobrazić sobie dziewiętnastoletnią panienkę, która po raz pierwszy wchodzi w jakikolwiek świat i do tej pory nie miała raczej z mężczyznami kontaktu, która to panienka stwierdzi, że pan Rochester jest brzydki… I nie stwierdzi tego z przekory, tylko z głębi serca. A jeżeli zmieniamy ten element, to cała historia miłosna zupełnie zmienia charakter, więc i cała opowieść staje się zupełnie inna. Może być piękna, owszem, ale nadal zupełnie inna.
I znowu, żeby nie mówić, że wypięknianie Rochesterów to tendencja nowa przyjrzyjmy się jednemu z poprzednich:
Przed Wami Rochester ’83, czyli Timothy Dalton (dla przypomnienia: wcześniej Heathcliff z Wichrowych Wzgórz, potem James Bond i Rhett Butler z serialu Scarlett), człowiek, który wygląda w tej roli niemal idealnie tak, jak Richard Chamberlain w Ptakach ciernistych krzewów (serial zresztą z roku 1983) za którym szalały panienki z połowy świata. Gładziutki i przepiękny. Tę wersję Jane Eyre (11 odcinków!) mam zresztą na liście do obejrzenia, bo plączą mi się po pamięci jakieś przypadkowe urywki z telewizji i pamiętam tylko, że Dalton całkiem nieźle dawał sobie w tej roli radę (jak już kiedyś będę miała wolny czas, żeby obejrzeć to wszystko, co bym chciała, to ten serial będzie gdzieś w pierwszej setce; no może w drugiej; chociaż może z ciekawości zobaczę pierwszy odcinek już wkrótce…).
A jak cofniemy się jeszcze dalej, to w roli Rochestera dostaniemy takiego ślicznego młodzieńca:
Orson mógłby zagrać bokobrody nawet bez bokobrodów, ale akurat w tej roli ja ma. Tylko w cieniu, jak prawdziwy byroniczny bohater.
Co prawda szczerze wierzę, że Orson Welles (Rochester ’43) jest w stanie zagrać dokładnie wszystko, włącznie z byciem brzydkim, ale bądźmy szczerzy, do opisu ma się nijak. W dodatku jest jakieś dziesięć lat do tej roli za młody (to zresztą zupełnie inna historia: Fassbender jest z grubsza w odpowiednim wieku, Stephens tylko drobinę młodszy, ale obaj wyglądają jak współcześni aktorzy, czyli z grubsza dziesięć lat młodziej niż mają…). Przy czym akurat Welles zdaje się w dużej mierze swoją Jane Eyre wyreżyserował, więc trudno się dziwić jego głównej roli (a poza tym oznacza to, że muszę ten film obejrzeć), no i potrafi zagrać naprawdę wszystko. Ale panem Rochesterem i tak nie jest.
[dopisek]
Rzeczywiście, udało mu się zagrać nieatrakcyjnego, nieuprzejmego i wybuchowego ekscentryka. Był tak rochesterowy, jak tylko pozwoliła mu epoka, która całą historię kazała dodatkowo umrocznić i ugotycznić oraz, niestety, nieco strywializować. Chociaż akurat cięcia w scenariuszu wyszły bardzo ładnie i uwypukliły relację głównych bohaterów. Może to dlatego, że scenariusz współtworzył ten Aldous Huxley… W każdym razie strasznie żałuję, że Welles nie wziął się za Jane Eyre te 10-15 lat później.
[koniec dopisku]
Było tych Rochesterów jeszcze sporo więcej, więc pokażę tylko niektórych…
Michael Jayston i powrót zabójczego żabociku. I bokobrody.
… a żaden z nich nie jest idealny. Najwięcej kontrowersji budzi George C. Scott (Rochester ’70), bo przecież za stary (ile ja się naczytałam głosów, że za stary, za stary, za stary; a aktor miał w trakcie kręcenia 43 lata, podczas kiedy bohatera szacuje się na co najmniej 38, raczej okolice 40), chociaż mnie się raczej podoba. William Hurt (Rochester ’96) z kolei nie w tej kolorystyce (bo przecież Rochester musi być mroczny brunet), ale co zabawne mało kto mu zarzuca wiek, chociaż podczas kręcenia miał lat 46… Michaela Jaystona (Rochester ’73) w akcji nie widziałam, za to czytałam wyrzekanie na jego urocze loczki i ogólną gładkość. Najchętniej z nich wszystkich zobaczyłabym Richarda Leecha (Rochester ’63), bo mrok aż z niego bije, ale stare seriale brytyjskie wcale nie tak łatwo dostać. Wszystkich powyższych mam zresztą zamiar kiedyś obejrzeć (czasem po raz pierwszy, czasem kolejny), żeby sobie ich skonfrontować z nowymi wrażeniami z książki.
[dopisek]
William Hurt swojego Rochestera zagrał przepięknie (nie pamiętałam, że to tak dobry aktor), a film Zefirellego jest wspaniały, jednak bardziej jako film niż jako ekranizacja. Jego drobną wadą jest na przykład wykastrowanie postaci Rochestera z całej szorstkości ocierającej się czasem o chamstwo i z większości manipulanctwa. Rochester Hurta jest dobrze wychowanym, nieszczęśliwym, szlachetnym mężczyzną z zasadami, który bardzo cierpi i stara się postępować właściwie (nieźle, jak na człowieka, który prawie popełnił bigamię…). Ale i tak warto tę ekranizację zobaczyć, bo to piękny film.
[koniec dopisku]
Ale tak tu się rozpisałam o innych Rochesterach, a patron notki czeka. Poznajcie zatem pana Rochestera (po polsku nie jest tak łatwo i musiałabym napisać „tego Rochestera”, podczas gdy w angielskim dałabym mu po prostu „the”):
Ciarán Hinds. Oczywiście bokobrody też się załapały.
Oczywiście spora część mojej sympatii do tego Rochestera wypływa z mojego uwielbienia do aktora i z tego jak pięknie tę postać zagrał. Ale i na wygląd Hinds pasuje. Potężny, ciemny, z wydatnym nosem zgarnia przynajmniej kilka punktów za wygląd. Do tego jest to aktor, który wspaniale gra oczami, a jak czytaliśmy oczy są u Edwarda istotne. Przy czym, mimo całego mojego uwielbienia do Ciarána Hindsa, przez większość filmu Rochester jest rzeczywiście brzydki. Tak jak powinien. Nie zagłębiając się zresztą specjalnie w szczegóły, powiem po prostu, że to świetnie zagrana rola w bardzo dobrym filmie telewizyjnym. Bo po całym filmie widać i niski budżet, i inne ograniczenia, więc wiele osób może nie przekonać. Na pewno nie może się równać w kategorii estetyki z Jane Eyre 2011. Za to ma przyzwoity scenariusz, w którym zostały tylko elementy najpotrzebniejsze — między innymi (na szczęście!) do minimum skrócono wątek dzieciństwa Jane i kilka innych pobocznych — dzięki czemu możemy się skupić na ewolucji relacji Jane i Edwarda. Do tego para dobrych aktorów, przyzwoite tło i naprawdę więcej nie trzeba.
Więc nie musicie się już dłużej zastanawiać (jeśli w ogóle to robiliście): tak, to jest właśnie moja ulubiona wersja Jane Eyre z ostatnio widzianych (po niej chyba serial z 2006). Ale myślę, że Ciarán pojawia się w mojej wyobraźni nie tylko dlatego. Po prostu idealnie do tej roli pasuje. Zresztą nawet można znaleźć pewne podobieństwa między jego kreacją, a portretem pamięciowym z początku notki. W związku z czym, na zakończenie pokażę Wam… (chwila napięcia)… Ciarána Hindsa w roli pana Rochestera. Nie musicie dziękować.
Image may be NSFW. Clik here to view.Image may be NSFW. Clik here to view.Myśleliście pewnie, że skoro udało mi się napisać o Jane Eyre już dwa wpisy, to przez najbliższy czas nie grożą Wam kolejne? Nic bardziej błędnego. Przeciwnie, wpadłam w ciąg i większość rzeczy, które przychodzą mi na myśl w kontekście bloga jest związanych z Jane Eyre właśnie. Nie wspominając już o tym jak monotonna zrobiła się moja lista filmów, obejrzanych w tym roku…
Dzisiaj będzie o czymś, co miało się znaleźć w recenzji książki (kiedy jeszcze myślałam, że będzie krótka i piękna), a co bardzo rzucało mi się w oczy przy czytaniu. Bardzo duże jest bowiem podobieństwo pomiędzy panem Rochesterem Charlotty Brontë, a panem Darcym Jane Austen, a trochę mniejsze, choć nadal widoczne, podobieństwo pomiędzy wątkami romantycznymi w obu powieściach. Oczywiście, obie książki bardzo różnią się klimatem, ciężkością, nastrojem i sposobem narracji, ale też obie napisały kobiety w pierwszej połowie XIX wieku, obie są bardzo dobre i popularne do dziś. Myślę więc, że można się (mimo małej próby) pokusić o pewne uogólnienia dotyczące może nie tyle tego, o czym marzyły autorki, czy kobiety dziewiętnastowieczne, ale raczej tego, jaka wizja mężczyzny i uczucia od wieków przemawia do czytelniczek na całym świecie.
***
Oczywiste są różnice pomiędzy naszymi bohaterami: pan Rochester, jak już dowodziłam, jest mężczyzną starszym i nieurodziwym — pan Darcy przystojnym młodzieńcem. Rochester ma za sobą burzliwą młodość i mroczną tajemnicę w życiorysie, oraz (zdaje się) kiepskie dzieciństwo skoro nie kochał go ani tatuś ani braciszek — Darcy żył w kochającej rodzinie i wśród uwielbienia dzierżawców, a jego jedynym jego zmartwieniem był syn zarządcy, który nieco oszukał jego tatusia, a potem usiłował uwieść nieletnią siostrę, ale dało się go dość szybko spacyfikować. Rochester jeździł po świecie — Darcy co najwyżej do Londynu. Darcy przejmuje się tym co wypada — Rochester niespecjalnie. I tak dalej, i tym podobne.
Ale przyjrzyjmy się bliżej.
Obaj panowie są bogaci, a co za tym idzie całkowicie niezależni od innych ludzi. Co więcej, niezależność ta jest tym większa, że ich ojcowie nie żyją (ciekawa rzecz, że ani w JE ani w DiU w zasadzie nie jest poruszana kwestia matek naszych amantów, o matce Edwarda nie wiemy zupełnie nic, o matce Fitzwilliama tyle, że urodziła również Georgianę, musiała więc żyć przynajmniej 10 lat po urodzeniu syna i że dała mu na imię swoje panieńskie nazwisko), a panowie sami rozporządzają rodzinnym majątkiem i posiadłością.
Image may be NSFW. Clik here to view.Jednak, bądźmy szczerzy, na podstawie ich bogactwa możemy co najwyżej stwierdzić, że panowie są członkami szerokiej grupy amantów romansidłowych pod wspólną nazwą „książę lub milioner”. Dużo ciekawsze są podobieństwa charakterologiczne. Obaj — i Darcy, i Rochester — czują się lepsi od innych i nie starają się tego ukryć. Darcy swoją pogardą obraża co najmniej połowę gości swojego przyjaciela, a jego decyzja, żeby nie upubliczniać czynów Wickhama poza miłością do siostry ma też u podstaw dumę i pogardę. Rochester zupełnie wprost i całkowicie poważnie mówi Jane o swojej wyższości nad nią, ze względu na wiek i doświadczenie, a co więcej, w stosunku do sobie równych (jak Blanche) też często okazuje sporo pogardy.
Część tej pogardy obu panów wypływa z pewnością z inteligencji i umiejętności obserwacji. Obaj widzą działania pań, mających na celu ich usidlić (jeden Blache Ingram, drugi Caroline Bingley), obaj umieją często przeniknąć pobudki innych ludzi, a dzięki zmieszanej pogardzie i inteligencji potrafią innych zranić i nie cofają się przed tym specjalnie, nawet jeśli chodzi o relację z ludźmi równymi im pod względem urodzenia. Dowody można mnożyć, ale weźmy pod uwagę chociażby sprawę z cyganką pana Rochestera i zachowanie pana Darcy’ego względem Karoliny Bingley, kiedy ta zbytnio nastawała, żeby powiedział co sądzi o Lizzy.
Obaj mężczyźni są też niegrzeczni dla naszej heroiny od chwili poznania (Rochester po upadku z konia traktuje Jane opryskliwie, Darcy na balu Elizabeth obraża wprost, chociaż trzeba mu przyznać, że nie wie, ze ona to słyszy), dzięki czemu dziewczyna momentalnie przestaje czuć się onieśmielona. Jane Eyre wprost stwierdza, że gdyby obcy był przystojny lub grzeczny, to nie nastawałaby na niesienie pomocy, a potem, że szorstkie zachowanie pana Rochestera sprawiało, że mogła być z nim szczera. Elizabeth Bennet z kolei uznaje, ze nie musi być grzeczna względem kogoś, kto dla niej grzeczny nie był. Niemniej, mimo zachowania wybranki, obaj panowie są dość mocno przekonani, że uda im się zdobyć kobietę, o której marzą. Darcy, oczywiście wiedzie tutaj prym i oświadcza się całkowicie pewien sukcesu, ale i Rochester, po przeprowadzeniu dość paskudnej gry w udawanie, jest pewien, że Jane go nie odrzuci.
Image may be NSFW. Clik here to view.Co więcej, obaj panowie interesują się heroinami nie ze względu na ich urodę (Jane Eyre była przecież brzydka, a i Lizzy sporo brakowało do klasycznej piękności Jane i sam pan Darcy określił ją jako „zupełnie znośną”). Tak naprawdę panie stają się interesujące, bo nie są szablonowe, czasem wręcz śmią się sprzeciwiać panom, a na dodatek nie wielbią ich tylko dlatego, że mają wysoką pozycję społeczną. Co gorsza mają też własne zdanie. Rochester zaczyna się interesować Jane, kiedy ta wprost mówi mu, że nie uważa go za przystojnego, a potem jeszcze kilkakrotnie wchodzi z nim w spór. Darcy zauważa Elżbietę, kiedy ta nie chce z nim tańczyć, a potem kiedy, całkowicie wbrew konwenansom, przychodzi do Netherfield na pieszo. Po tym początkowym szoku niewiele czasu zajmuje obu panom odkrycie, że Jane i Elżbieta są całkiem inteligentne i nie wahają się swojej inteligencji użyć.
Obaj też, choć na początku na to nie wygląda (Darcy jest gburowaty, a Rochester jest gburowaty i chce popełnić bigamię) okazuję się w gruncie rzeczy całkiem przyzwoici (świadectwo Darcy’emu wystawia gospodyni Pemberly, zaś Rochester o swoją szalona Berthę dbał i zapewniał jej możliwie najlepsze warunki). Pod koniec książki zaś okaże się, że są dużo przyzwoitsi, niż myśleliśmy. Dumny Darcy będzie załatwiał z Wickhamem jego małżeństwo z Lydią, a Rochester rzuci się szlachetnie na ratunek szalonej żonie. A wszystko to jeszcze ciągle bez nadziei na wzajemność ze strony ukochanej.
***
Image may be NSFW. Clik here to view.Spójrzmy więc na sytuację wyjściową: mamy oto biedną (JE) lub niezamożną (DiU) niezbyt ładną dziewczynę, która jest za to inteligentna i interesująca w rozmowie. Mamy z drugiej strony mężczyznę dumnego, bogatego i odpychającego swoim zachowaniem. Dziewczyny nie onieśmiela mężczyzna, ponieważ nie był dla niej uprzejmy, więc mężczyzna zaczyna się nią interesować nie ze względu na jej urodę czy nawet intelekt, ale na to, że ktoś ośmiela mu się sprzeciwiać i nie głupieje na samą wzmiankę o jego pozycji na świecie.
Czyli generalnie otrzymaliśmy tu piękny obraz niezbyt ładnej dziewczyny, którą przyzwoity i bystry (acz gburowaty) mężczyzna z władzą i autorytetem jest w stanie wyłowić z tłumu dzięki temu, że była dla niego nieco niegrzeczna. A jak już ją z tego tłumu wyłowi, to zamiast znielubić, docenia jej inteligencję i cięty język i się zakochuje (dokonując po drodze kilku szlachetnych czynów), co prędzej czy później zostaje nagrodzone wzajemnością.
The Ultimate Love Story?
Hmm… W sumie dla mnie tak. A sądząc po popularności „Jane Eyre” i „Dumy i uprzedzenia”, nie tylko dla mnie.
***
W ramach dodatku nadzwyczajnego kilka linków:
Na blogu East Room dwa teksty o panu Rochesterze (po angielsku). Pierwszy zastanawiający się, czy Rochester jest byroniczny i drugi o pewnym konkretnym elemencie jego wypowiedzi powtarzającym się w książce trzy razy.
Oraz na Books4Fun tekst o ekranizacjach Jane Eyre, oczywiście jak każda recenzja stronniczy, ale na pewno z większą ilością szczegółów niż mój tekst o panach Rochesterach…
Wyobraźcie sobie, że pierwszy raz w życiu obejrzałam tej nocy transmisję z rozdania Oskarów. Do tej pory mój kontakt z Oskarami polegał głównie na zaglądaniu do Encyklopedii i Wikipedii i czytaniu czasami podsumowań po gali. Ponieważ generalnie ta nagroda mnie jakoś specjalnie nie interesuje, to i nigdy nie miałam potrzeby zarywania niedzielnej nocy akurat dla niej.
Ale wczoraj stwierdziłam, że raz w życiu warto spróbować i jak mnie bardzo znudzi, to najwyżej wyłączę. Nie wyłączyłam, a nawet zobaczyłam kilka skrajnie idiotycznych wywiadów z gwiazdami na czerwonym dywanie (to wtedy, kiedy panie muszą mówić od kogo mają kiecę i biżuterię, a panowie czują się niepotrzebni). Wszystko dzięki moim kochanym współoglądaczom i współkomentatorom z Facebooka, którym tam już dziękowałam, a tutaj dziękuję ponownie.
A skoro już obejrzałam, to naszła mnie chęć podzielenia się kilkoma losowymi spostrzeżeniami, wyrwanymi totalnie z kontekstu społecznego i historycznego całej imprezy, ponieważ ani jej nie znam, ani nie lubię, ani nie rozumiem…
Image may be NSFW. Clik here to view.
Producenci najlepszego filmu (Argo) z wręczającym nagrodę.
1. Ślepy fart
Ślepy fart dotyczy mnie. Trafiłam na (zdaje się) najlepszą galę od wielu lat, co jest całkiem miłe. Prowadzący (Seth MacFarlane) posunął się w dowcipach bardzo daleko… jak na Oskary. Co znaczy, że żarty były delikatne może nie jak muśnięcie motyla, ale jak trzepot ptasich skrzydełek. Poziom dowcipów mocno różny, ale też nie było tam tak naprawdę nic obraźliwego, a kilka razy naprawdę się roześmiałam.
Prawdopodobnie część Ameryki będzie zbulwersowana samą koncepcją rozpoczynania gali oskarowej piosenką o cyckach nie wgłębiając się specjalnie w szczegóły typu scenariusz gali. A scenariusz był genialny, ponieważ pojawił się w nim kapitan Kirk. Nie ten nowy, oszukany, tylko najprawdziwszy na świecie, shatnerowski Kirk, który specjalnie cofnął się w czasie, żeby udzielić Sethowi kilku wskazówek odnośnie prowadzenia gali (między innymi odradzić śpiewanie o cyckach). Pomysł kupił mnie od razu i nadal jestem zachwycona. Do tego przewspaniałe nawiązanie do Dźwięków muzyki i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że scenarzysta się spisał.
Wszystkim, którym żal tych biednych zaskoczonych aktorek zwracam uwagę,
że przebitki na widownię są fragmentem puszczanego na gali filmu i nie pochodzą z samej imprezy,
tylko zostały nagrane wcześniej z ich udziałem…
2. Napięcie
Jak dobre by nie były dowcipy i pomysły, to za dynamikę napięcia całego show scenarzysta nie dostałby nawet małego oskarka… Wiem z pewnych źródeł, że na ogół gala dzieli się na wstęp i rozdawanie nagród przetykane dowcipasami prowadzącego i (z rzadka) czym innym. W tym roku było tak samo, tylko trochę inaczej. Wstęp był ponoć dłuższy niż zwykle, wstawek muzycznych w trakcie rozdawania nagród było więcej i pierwszy raz gala miała temat przewodni (muzyka w filmach). Mam wrażenie, ze to zły model widowiska. Sam początek wypada świetnie, ciekawie i zabawnie (wiedzieliście, że Harry Potter umie tańczyć?), a potem z minuty na minutę jest coraz gorzej.
Wyreżyserowana scenka z Shatnerem i popisy wokalno taneczne były fajnym pomysłem, ale ciągle mam wrażenie, że należałoby jednak iść kawałek dalej i pociąć tę scenę na kilka mniejszych (ona się naturalnie składała z kilku mniejszych) i lecieć z fabułą przez całą galę. I sensu byłoby nieco więcej, i widownia by się trochę obudziła… No same zalety.
Image may be NSFW. Clik here to view.
Bingo Setha McFarlane’a Tutaj stan z wczesnej części gali, ostatecznie padły też dowcipy o religii, chrześcijanach,
gejach, narkotykach i Ted powiedział coś głupiego… Dla części oglądających, cały jego występ był też kategorią przedostatnią.
Jeśli już przy napięciu jesteśmy, to było go raczej niewiele, biorąc pod uwagę rozpoznawalność nagrody. Meryl Streep ogłaszając najlepszego aktora odpuściła sobie nawet szopkę z dramatycznym otwieraniem koperty (robiąc to jeszcze w trakcie pokazywania nominacji) i od razu powiedziała spokojnie, że wygrał Daniel Day-Lewis. Czym tu się podniecać, wszyscy i tak to wiedzieli. Jasne, kilka filmów wygrało z drugiego miejsca, a nie z pozycji faworyta, ale zaskoczeniem była co najwyżej nagroda za scenografię dla Lincolna…
Na szczęście zupełnie nie liczyłam na to, że wygra którykolwiek z moich faworytów, więc mogłam spokojnie budzić w sobie nieodkryte pokłady sympatii do wygrywających. Na przykład obaj panowie nagrodzeni w kategoriach aktorskich (Day-Lewis i Waltz) mimo bycia absolutnymi faworytami pokazali prześlicznie wzruszenie na scenie i w trakcie przemowy. Przy okazji Day-Lewis wygłosił najzabawniejsze podziękowania całej imprezy i wyjawił, że początkowo to on miał grać Margaret Thatcher, a Meryl Streep była pierwszym wyborem Spilberga do roli Lincolna. Jak tu go nie kochać, nawet jak się go nie kocha?
Image may be NSFW. Clik here to view.Są uroczy, prawda?
Przy okazji panie potwierdzają tezę zwierza popkulturalnego, że sukienka w tym roku mogła być w każdym kolorze jeśli była biała.
3. Wygrani i przegrani
Nie wszyscy, oczywiście, tylko ci, którzy jakoś szczególnie mnie ucieszyli abo zmartwili.
Przyznam się od razu, że bardzo nie chciałam, żeby coś zgarnęło Zero Dark Thirty i wolałam, żeby jak najmniej statuetek dostał Lincoln. W związku z tym całkiem ucieszyła mnie nagroda reżyserska dla Anga Lee za Life of Pi i najlepszy film dla Argo. Tak samo satysfakcja z tego, że Oskara nie zgarnęła Jessica Chastain pozwoliła mi zapałać sympatią do Jennifer Lawrence, mimo że nie jest ani Emmanuelle Rivą, ani Quvenzhané Wallis.
Strasznie żal mi Joaquina Phoenixa (który zresztą przez większość gali żuł gumę i wyrażał mimiką pogardę do całej imprezy, co sprawiło, ze jeszcze bardziej go polubiłam), któremu za Mistrza Oscar się jednak należał. Zresztą kategoria „aktor pierwszoplanowy” była dla mnie w tym roku najmocniej obsadzona ze wszystkich.
Wnerwia mnie nagroda dla Brave, bo wolałabym, żeby dostało cokolwiek innego (najlepiej Piraci). Cieszy mnie nagroda dla Miłości (najlepszy zagraniczny), piosenki Skyfall (najlepsza piosenka oryginalna) i Sugar Man (dokument). Ogólnie jak widać jestem całkiem zadowolona, chociaż sporo mojego zadowolenia wynika z prostego shadenfreude…
Image may be NSFW. Clik here to view.Pierwszy gif na blogu, ale nie mogłam przepuścić okazji, żeby pokazać Wam, że Argo świętowało zanim jeszcze wygrało.
4. Podsumowując
Było dużo lepiej, niż się spodziewałam.
Zobaczyłam mnóstwo przesympatycznych i lubianych przeze mnie aktorów, zazwyczaj wręczających statuetki innym, mniej przeze mnie lubianym aktorom.
Większość panów nagrodzonych w kategoriach technicznych miało długie włosy (blond lub siwe) i brody. Czyli stanowili połączenie wikinga z Lucjuszem Malfoyem.
Jack Nicholson jest na „ty” z panią prezydentową.
Kiecki na Oskarach są paskudne.
brodaty George Clooney wygląda jak Sean Connery w swoich najlepszych latach.
Plummer (poza byciem obiektem najpiękniejszego żartu gali) przed imprezą podzielił się z dziennikarką spostrzeżeniem, że od lat nie zmienili nawet koloru dywanu, a przecież różnorodność jest solą życia. Zaproponował szary.
Oskary świetnie się nadają do robienia na drutach.
Na całej sali jedynie Robert Downey Jr klaskał po dowcipie na temat Rihanny i Chrisa Browne’a.
Ten miły pan, który patrzy na Was z góry to Misha Collins. Amerykański aktor najlepiej znany ze swojej roli w serialu „Supernatural”. Polubiłam go niemal od pierwszego wejrzenia, ale gorącą miłością zapałałam do niego dopiero, kiedy dowiedziałam się, w jaki sposób wykorzystał swoją nagłą popularność. Otóż ten przemiły pan jest pomysłodawcą i organizatorem akcji Random Acts, której celem jest „podbicie świata po jednym losowym akcie dobroci na raz” („conquer the world one random act of kindness at a time”). Pewnego dnia po prostu spojrzał na ilość ludzi, którzy obserwują jego aktywność na twitterze i postanowił zrobić z tego coś jeszcze fajniejszego. Więcej szczegółów możecie znaleźć na stronie organizacji albo na ich Facebooku. Najogólniej chodzi o namawianie ludzi do robienia dobrych rzeczy i zbieranie przy tym pieniędzy na inne dobre rzeczy.
Misha był pierwszym moim skojarzeniem, kiedy przeczytałam o dzisiejszym pomyśle Zwierza popkulturalnego. Zwierz ogłosił dzień dzisiejszy Dniem Internetowej Życzliwości i zaprosił wszystkich swoich znajomych i fanów do okazania dzisiaj w Internecie życzliwości. Komukolwiek. Dowolną ilość razy. W dowolny sposób. Żeby sprawić, że Internet stanie się odrobinę lepszym miejscem.
Wielkie umysły myślą podobnie, Zwierzu. Random Actowe AMOK (Annual Melee of Kindness) było w tym roku 10 marca.
Z okazji Zwierzowego Dnia Internetowej Życzliwości (ZDIŻ) postanowiłam podzielić się moimi ukochanymi miejscami w sieci. Po to, żeby uhonorować ich twórców, ale też po to, żeby inni mogli tam łatwiej trafić.
Po pierwsze więc, czytuję blogi związane z ogólnie pojętą popkulturą. Z autorkami tych blogów poznaję się coraz lepiej, co sprawia mi niesamowitą przyjemność. Po to właśnie jest Internet. Zaczytuję się więc w blogu ninedin, która zna się na rzeczach o których nie mam zielonego pojęcia i potrafi o nich znakomicie pisać. Czasami też pisze o rzeczach które znam i lubię, czasem o tych, które znam i nie lubię — i zawsze pisze wyśmienicie. Poza tym jest wspaniałą osobą, z którą koniecznie muszę się spotkać (bardzo na to liczę i bardzo planuję). Z radością zawsze zaglądam do Drakainy, która bardzo często mnie zaskakuje, podzielając moje zdanie w różnych dziwnych kwestiach. Równie często też się z nią nie zgadzam i z tym większą fascynacją czytam jej wpisy. Można u niej przeczytać o wszystkim i o jeszcze paru dodatkowych rzeczach. Ostatnio zaczęła też zamieszczać wpisy światopoglądowe, które strasznie lubię czytać. Dzięki, Drakaino!. Do Zwierza zaglądam codziennie (bo Zwierz z przerażającą niemal systematycznością zamieszcza wpisy codziennie) na notkę i miłą rozmowę. Czytając Zwierza od dłuższego już czasu, czuję się czasem na zwierzowym blogu i ścianie, jakbym wracała w dobrze sobie znane miejsce, gdzie mili znajomi rozmawiają o dziwacznych rzeczach. Biorąc pod uwagę to, że od zawsze bardzo brakowało mi miłych znajomych rozmawiających o dziwnych rzeczach, spokojnie mogę stwierdzić, że Zwierz spełnił jakieś moje marzenie. Chętnie zaglądam do Sherlockisty na nieodzowną dawkę Sherlocka i wszystkiego, co akurat z Sherlockiem się skojarzy. I tak jak za postacią Holmesa nie przepadam, tak ten blog czytam z nieodmienną radością. Sherlockista zaś jest dla mnie przykładem tego, że można nie zgadzać się w niemal żadnej kwestii, a nadal rozmawiać kulturalnie, a nawet czasem dzielić pasję. Beryl, Cyd i Rusty natomiast, poza przecudownym adresem bloga (uśmiech za każdym razem, gdy go widzę), piszą nie dość, że o wszystkich, to jeszcze często ze wszystkich perspektyw (dziewczyny, uwielbiam, jak piszecie o tym samym, a każda co innego).
Czytuję też, nie zawsze już tak regularnie, ale nieodmiennie z przyjemnością, blogi książkowe. Zatem Zacofanego w lekturze (który pisze recenzje książek wcale nie najnowszych, ale za to często najlepszych i aż by się chciało z nim pogwarzyć przy herbacie), Bazyla (który poza wspaniałym piórem ma wspaniałe poczucie humoru), Tamaryszek (z bardzo mądrymi tekstami i świetnymi recenzjami), Filety z Izydora (źródło recenzji książek innych i przeczucie, że mamy podobny gust) i Lirael (którą niesamowicie podziwiam za staranne dopracowanie każdej recenzji). Mogłabym tak wymienić jeszcze co najmniej dziesięć kolejnych, ale niech mi coś zostanie na przyszły rok.
Czytam wreszcie blogi zaangażowane. W tej kategorii jest na przykład blog Eziego, który co prawda mogłabym czytać z powodów czysto osobistych (dostarcza tematów do rozmów z własnym mężem), ale czytam go dlatego, że zawsze znajdę w ezechielowych notkach coś wartościowego i czegoś się z nich nauczę. Czytam też Szprotę i jej Szprotest, a Szpro jest jedną z tych staroświeckich blogerek, które wierzą, że ich czytelnik jest w stanie skupić się na więcej niż trzech akapitach. Dzięki jej za to i za to, że niemal każdy paskudny temat jest w stanie przedstawić tak, że się choć raz uśmiechnę. Do kompletu dodam też Jarka, który pisząc Z miasta kominów pisze o moich sprawach lokalnych, więc i najważniejszych. Im wszystkim dzięki za pisanie tego, co powinno zostać napisane, a dzięki temu, że oni to piszą, ja już nie muszę.
Jak widać, nie tylko ja wyrażam swoje uznanie.
Na obrazku ktoś, kto robi to w sposób bardziej uroczy.
PS. Jest jeszcze jeden blog, który własnie dzisiaj został poczęty, a kiedy zostanie urodzony, nie wiadomo. Jego przyszła autorka też daje mi w necie (i nie tylko) mnóstwo frajdy. Dzięki!
Miałam ogromną ochotę nazwać ten wpis „Ten tekst nie dotyczy Margaret Thatcher”, bo ilość informacji na temat jej śmierci, który bombardował mnie dzisiaj Internet była już nieco przesadna. Ale ponieważ nie chciałam jej nazwiskiem straszyć czytelników, zrezygnowałam. Poza tym właśnie dzięki przesadnemu natężeniu spamu o Margaret poszukałam sobie jakiejś innej rocznicy i przypomniałam sobie, że mogę spokojnie świętować 84 urodziny Jacquesa Brela (8 kwietnia 1929 — 9 października 1978). A Wy możecie obchodzić je ze mną.
Mam do Brela ogromną słabość, bo też i słuchałam go od dziecka (gdyż albowiem moi ukochani rodzice nie są do końca normalni — albo może są aż za normalni — i przy doborze muzyki nie brali pod uwagę obecności niemowlęcia), dlatego wiedziałam od razu, że jeżeli chcę napisać wpis, który skończę jeszcze przed snem, muszę się ograniczyć do jednej piosenki. Tutaj oczywiście zaczęły się schody, bo jak tu wybrać spośród tysięcy?
Przeważyło to że Jacques Brel jest autorem kilku pięknych piosenek o miłości, które bardzo lubię i które ogromnie mnie wzruszają, a które zupełnie nie mówią o mnie. Na ogół jest tak, że największe wrażenie robią na mnie wiersze i piosenki opisujące moje własne podejście do życia, emocje i uczucia. Brel posiada zdolność poruszania mnie mówiąc o zupełnie innych ludziach i zupełnie obcych mi emocjach. „Nie opuszczaj mnie” („Ne me quitte pas”) na przykład jest dla mnie bardzo wzruszające (zwłaszcza w wersji męskiej), a tak dalekie ode mnie, jak tylko można. Miło zresztą byłoby kiedyś napisać o ciekawym przypadku tej piosenki, która po polsku dostała świetną wersję żeńską i wszyscy panowie próbują się w tę wersję wcisnąć. Ale nie dzisiaj.
Dzisiaj, ze specjalną dedykacją dla mojej ulubionej Matki, trochę o tłumaczeniach i wykonaniach „Piosenki starych kochanków” („La Chanson des Vieux Amants”). Po polsku pojawia się ona również pod tytułem „Piosenka dawnych kochanków” i „Piosenka starych zakochanych” — dla mnie oba te tytuły wypaczają mocno jej sens, ale też przecież tacy „starzy kochankowie” to coś niesamowicie dziwnego. Stąd może próby złagodzenia ich nieco (nie, wcale nie kochankowie, tylko zakochani) albo ustawienia ich związku w przeszłości (dawni kochankowie, teraz już niekoniecznie. Podczas kiedy „Piosenka starych kochanków” to dokładnie to, o co chodzi. Dwoje ludzi z burzliwą przeszłością i burzliwą teraźniejszością. Co prawda Brel podczas jej pisania nie miał jeszcze czterdziestki, ale podmiot liryczny z mojej wyobraźni jest jednak sporo starszy (Brel wspaniale umiał pisać o starych ludziach).
W dzisiejszej rozmowie na Facebooku dzieliłam się moją sympatią dla polskich przekładów bardów. Owszem, zazwyczaj moją ukochaną jest wersja oryginalna, ale dzięki przekładom i różnicom w wykonaniu często możemy się zachwycać nie jednym utworem, ale kilkoma wariacjami na jego temat. Znam trzy polskie tłumaczenia „Piosenki starych kochanków”. Dwa z nich są świetne, a i trzecie, wbrew pozorom, nienajgorsze. Oczywiście przy ocenie jakości tłumaczenia w grę wchodzić będzie zarówno sentyment, jak i wykonanie (genialne tłumaczenie można zamordować złym wykonaniem, a średnie tłumaczenie da się nieźle polepszyć wykonaniem dobrym), co za szczęście, że wpisy blogowe nie muszą być obiektywne…
***
Dlatego mogę spokojnie powiedzieć, że moje od zawsze ukochane jest tłumaczenie Wojciecha Młynarskiego w wykonaniu Mariana Opani. Co najdziwniejsze, sztandarowej (jak mi się wydawało) wersji tej piosenki nigdzie na YT nie znalazłam, ale jest tam na szczęście inna wersja tego samego wykonania.
Rozświetlały burz rozbłyski
Miłość naszą ileż lat.
Raz ty brałaś swe walizki,
To znów ja ruszałem w świat.
Lecz pokój, gdzie kołyski brak
Pamięta echa dawnych burz
I słów namiętnych do szaleństwa.
Więc choć porażki pierwszej smak
Z twych warg uleciał dawno już,
A z mych pierwszego smak zwycięstwa…
Czy ty wiesz, cudowna, czuła i jedyna ma
Że ja od wschodu, aż do zmierzchu dnia
Wciąż bardziej cię kocham…
Kłótnie, schadzki, przeprowadzki —
Poznaliśmy się do cna.
Wpadaliśmy w swe zasadzki
Zastawione, gdzie się da.
Ty miałaś kogoś, dobrze wiem
I jam też nie bez grzechu był,
Lecz zawsze żyliśmy nadzieją,
Że z pożegnania pierwszym dniem
Oboje dołożymy sił
By starzeć się, nie doroślejąc.
Czy ty wiesz…
A czas goni, a czas goni,
Straszy, że źle z nami jest.
I że zawieszenie broni
To miłości będzie kres.
Zmęczeni trochę, bądź co bądź,
Posłusznie wyruszamy więc
Na pole bitwy — wyruszamy
Żeby, jak co dzień, udział wziąć
W potyczce czułej dwojga serc,
W serdecznej wojnie zakochanych
Czy ty wiesz…
[Wojciech Młynarski]
Bardzo łagodne jest to tłumaczenie. „Pokój gdzie kołyski brak” jest nie tyle problemem, co opisem, a „serdeczna wojna zakochanych” to takie sympatyczne i miłe określenie codzienności. Mimo generalnie trudnego tematu to jest bardzo delikatny opis. Trzeba być naprawdę bardzo dobrym, żeby to zaśpiewać. Opania jest genialny. Świetna jest też Halina Kunicka:
Dzięki temu nagraniu dowiedziałam się zresztą, że istnieje jeszcze inny (bardzo ładny zresztą) sposób zmiany refrenu na żeński. Panie bardzo lubią ten tekst śpiewać i refren zawsze był problemem. Bo to albo się nie rymuje („Cudowny czuły i jedyny mój…”), albo trzeba dodatkowo zmieniać drugi wers („Że ja od świtu aż po nocy chłód” — też się zresztą nie rymuje…). A tutaj proszę, prosta zmiana („Czy ty wiesz i czy twe serce już ten sekret zna”) i może nie mamy do czynienia z poezją najwyższych lotów, ale przynajmniej nikt nie krzywdzi rytmu i rymu.
Dobra jest też Maria Meyer (jaki kawał głosu ma ta kobieta…), za to Kasia Groniec wypadła w tej piosence naprawdę źle. Ale w tym koncercie trudno było wypaść dobrze, a na dodatek ktoś jej tę piękną piosenkę o trudnej miłości zmienił w marną piosenkę o przemocy domowej… Dla odmiany Angela Gaber śpiewa chyba najdziwniejszą wersję, jaką słyszałam: refren po francusku, za to zwrotki po polsku w wersji męskiej. To tłumaczenie śpiewał też zespół „Raz, Dwa, Trzy” (nie lubię ich, więc również ich wersji) i Wojciech Młynarski (no, śpiewał to trochę dużo powiedziane, ale za to ładnie).
***
Kolejne (przynajmniej w kolejności poznawania ich przeze mnie) tłumaczenie popełnił Roman Kołakowski. Ono jest wyraźnie bardzo dla tłumacza osobiste i może dzięki temu ma w sobie mnóstwo emocji. Jak dla mnie znacznie więcej niż to Młynarskiego.
Mojego życia burzą byłaś
Dwadzieścia pięć niedobrych lat.
Od innych stale odchodziłaś,
Ja innym układałem świat.
Straciliśmy najlepszy czas
I teraz prześladuje nas
Widok pokoju bez kołyski.
Nie mamy wspólnych wspomnień cóż
I boję się zapytać już
Czy byłem Ci naprawdę bliski.
Wymodlę Cię — najbliższa i najdalsza uwierz że
I świt ze zmierzchem mogą złączyć się.
Jesteś miłością mego życia.
Czy chociaż raz szczęśliwa byłaś?
Twe oczy szarym smutkiem są.
Pułapkę na mnie zastawiłaś,
Lecz wpadliśmy oboje w nią.
Mężczyźni, ci o których wiem,
Byli dla ciebie drżącym snem,
Nie mogę mieć pretensji cienia.
Ja także wiele kobiet znam,
Osobno się udało nam
Zestarzeć bez wydoroślenia.
Wymodlę Cię…
Przez palce dzień za dniem przecieka,
Wysycha w oczach słony czas.
A nuda co na miłość czeka
I szept i krzyk zabija w nas.
Nam jednak nie zabraknie łez
Bo źródło marzeń wieczne jest,
Nie musi zawsze być jak było.
Nie może świat potępić nas,
Że chcemy razem pierwszy raz
Walczyć o siebie i o miłość.
Wymodlę Cię…
[Roman Kołakowski]
Tutaj już mamy sporo goryczy („straciliśmy najlepszy czas”), straconych nadziei („prześladuje nas widok pokoju bez kołyski”), niepewności („czy chociaż raz szczęśliwa byłaś?” ale przecież również „boję się zapytać już czy byłem ci naprawdę bliski”), ale też z drugiej strony jest tu mnóstwo nadziei na przyszłość i dążenia do zmiany („chcemy razem pierwszy raz walczyć o siebie i o miłość”). Te tłumaczenia nie różnią się jakoś diametralnie, a tworzą dwie zupełnie różne piosenki.
To tłumaczenie śpiewa też Magdalena Radecka. Ma śliczny głos, ale tak młodziutki, że „dwadzieścia pięć niedobrych lat” brzmi jak całe jej życie. W jej wersji jest też inna drobna zmiana. Zamiast „i boję się zapytać już | czy byłem Ci naprawdę bliski” w pani Radecka śpiewa „nie boję się powiedzieć już | że byłeś mi naprawdę bliski”. Rozumiem, oczywiście, potrzebę rymu, ale jednak taka zmiana bardzo mocno zmienia cały sens piosenki.
***
Ostatnie ze znanych mi tłumaczeń jest najbliższe oryginałowi. Niestety zasada wierne albo piękne i tym razem dała o sobie znać. Trochę może ze względu na niezbyt ortodoksyjny stosunek pana Wasilewskiego do rymów, a może po prostu przez przywiązanie do poprzednich tłumaczeń, to oceniam najniżej.
Zdarzały się nam nieraz burze,
Dwadzieścia zwariowanych lat…
Raz ty mnie zostawiałeś z hukiem,
A potem uciekałam ja.
I każde krzesło, każdy stół
Pamięta każdą z naszych burz,
Nasze rozstania i powroty.
Gubiliśmy się dzień po dniu
I odnajdowaliśmy znów,
Choć trudno było dojść do zgody.
Cudzie mój — moja miłości z najpiękniejszych snów,
Choć droga wiedzie nas pod górę w dół,
Wciąż kocham cię i kochać będę…
Poznałem dobrze twe zaklęcia,
Ty moje sztuczki świetnie znasz.
Często zwodziliśmy nieszczęścia,
Tracąc się z oczu raz po raz.
Facetów miałaś kilku — fakt —
Bo jakoś trzeba zabić czas,
A ciało lubi by je pieścić.
Lecz w końcu przez tych kilka lat
Udało nam się, nie wiem jak,
Starzejąc się pozostać dziećmi.
Cudzie mój…
Korowód dni, korowód zdarzeń
I ciągle sieje zamęt czas.
Co więc najgorszą jest pułapką:
Spokój czy nuda obok nas?
Najpierw zaczynasz płakać ty,
A ja się drę przez twoje łzy,
Co tajemnica — to wyznanie.
Przypadkiem się nie dzieje nic,
Nieufni bardziej niż złe psy,
A tak przepięknie zakochani.
Cudzie mój…
[Dariusz Wasilewski]
Są tu co prawda z francuskiego oryginału krzesła i stoły pamiętające „każdą z naszych burz”, są „zaklęcia” i „sztuczki” i bardzo pięknie oddający sens oryginału fragment „Facetów miałaś kilku — fakt — | bo jakoś trzeba zabić czas, | a ciało lubi by je pieścić”, jest bardzo ładny i całkiem sensowny podział na dwa głosy, ale efekt nie zachwyca tak jak poprzednie. Za to pani Tkacz śpiewa tak pięknie, że niemal nie słychać niezręczności.
***
I tu właściwie powinnam skończyć, bo żadna więcej godna wspomnienia polska wersja nie przychodzi mi do głowy, ale przeszukiwanie YT zawsze kończy się tak samo… Dlatego mam dla Was, gdybyście ciągle nie mieli dość, kilka wersji angielskich. Wiem na pewno o istnieniu pięciu angielskich tłumaczeń tej piosenki (mają jeszcze więcej radości niż my), ale wcale nie miałam ochoty tropić każdego.
Mam więc dla Was Camille O’Sullivan w bardzo ładnej łagodnej wersji angielsko-francuskiej, mam Lindę Kosut śpiewającą wersję jazzową i radośnie rock-and-rollową (szczerze mówiąc nie mam pojęcia jak ją określić…) wersję Morta Shumana.
A na koniec to. Żeby nie było, że tłumaczeń słucha się tylko w zrozumiałych językach i tylko po to, żeby zrozumieć tekst oryginału:
Image may be NSFW. Clik here to view.Miało być o czymś zupełnie innym, ale na lansowanie się zawsze starczy czasu, a setne urodziny zdarzają się raz w życiu. Albo po śmierci. Jerzy Wasowski urodził się 31 maja 1913 roku w Warszawie. Aktor, kompozytor, inżynier akustyk, reżyser, dziennikarz, taper, lektor, z zamiłowania matematyk i modelarz. Dziś kończyłby 100 lat. Bardzo długowieczny Starszy Pan. Gdyby żył.
Mówią, że gdyby żył w Ameryce, stałby się drugim Gershwinem. Możliwe. Ja tam jestem zadowolona z tego, że żył w Polsce i mógł zostać pierwszym Wasowskim. Genialnym kompozytorem-samoukiem, autorem muzyki do tylu polskich szlagierów, że nie sposób je zliczyć.
Warszawa da się lubić, Złoty pierścionek, Jeszcze poczekajmy, Po ten kwiat czerwony, W co się bawić, Róbmy swoje, W Polskę idziemy — to wszystko Wasowski. Nie wspominam już nawet o piosenkach z Kabaretu Starszych Panów. Nie wspominam, bo do dziś Jerzy Wasowski jest przede wszystkim Starszym Panem A. Nadal myślimy o nim słowami Jeremiego Przybory („— To mój przyjaciel. — A to mój przyjaciel.”), widzimy właśnie tę kreację, a nie kogoś z krwi i kości. Ale przecież Starszy Pan A miał w sobie bardzo wiele z Wasowskiego. Ten starszy, spokojniejszy i rozsądniejszy z dwóch przyjaciół, zawsze trochę z tyłu, ale jednak to na nim opierało się bardzo wiele.
Starsi Panowie dwaj i piosenka, z której motyw muzyczny stanie się sygnałem KSP
Miałam ten przywilej, że piosenek Starszych Panów słuchałam jeszcze zanim nauczyłam się mówić. Mogę spokojnie powiedzieć, że KSP znam od zawsze. Zanim rozumiałam teksty Przybory znałam część na pamięć (często tę część, której wcale znać w tym wieku nie powinnam), a dzięki Tangu Rzepicha nauczyłam się czytać (moja Ukochana Matka odmówiła dalszego tłumaczenia sensu tekstu gdzieś w okolicy „Jeszcze Popiel w kiszkach myszy” i obiecała, że jak się nauczę czytać dostanę „Baśnie i legendy polskie” i sama sobie przeczytam o co chodzi), nie mogę więc pamiętać pierwszych wrażeń związanych z tymi piosenkami. Podejrzewam, że pierwsza była jednak muzyka, bo słów przecież nie rozumiałam. Dopiero potem — i to już pamiętam dokładnie — przyszedł zachwyt tekstem. Nawet jeśli ten test był niekoniecznie dla dziecka zrozumiały. Ten zachwyt przetrwał długo, przez oglądanie wszystkich KSP, KJSP, Divertiment i wszystkiego innego, w czym tylko Przybora i Wasowski maczali palce. Przez czytanie tekstów piosenek, tekstów spektakli i muzykałów, listów z podróży, ale i opowiadań Jeremiego Przybory. I cały czas na pierwszym planie był Starszy Pan B.
Aż powoli, nie pamiętam nawet dobrze kiedy, ale pewnie gdzieś na początku liceum, Starszy Pan B przestał być tak wspaniały. Im więcej o Przyborze czytałam, tym bardziej przekonywałam się, że jego kochliwe i urocze sceniczne alter ego było mu bardzo bliskie. Jakoś tak jednak wychodziło, że w życiu nie wszystkie takie zachowania są tak samo urocze. Nabieranie dystansu do Pana B połączyło się z wychodzeniem z cienia Pana A. To wtedy, oglądając Kabaret Starszych Panów zaczęłam widzieć jego przecudną grę. Mimika, gesty, intonacja — wszystko to tworzyło postać dużo ciekawszą niż sam tekst. A przecież skoro Starszy Pan B tak bliski był Przyborze, to — myślałam sobie wtedy — może i Starszy Pan A bliski jest Wasowskiemu. W międzyczasie zaczęłam wsłuchiwać się w melodie, podziwiać, łapać strzępy anegdot (choćby ta o oplataniu łańcuszkiem od spłuczki strun fortepianu, żeby brzmiały jak rozklekotane pianino, ale czysto) i niepostrzeżenie zakochałam się w Starszym Panu A (nie odkochując się wcale w Starszym Panu B), a wkrótce potem w Jerzym Wasowskim. Jak to tylko ja potrafię — zakochać się w kimś, kto umarł 23 dni po moim urodzeniu.
Chóralnie też ładnie
Ale to nie miłość zaborcza i żądająca wyłączności. Przeciwnie, cieszę się za każdym razem, kiedy widzę, że piosenki Starszych Panów albo muzyka Jerzego Wasowskiego przeżywają drugą młodość. A ostatnio dzieje się to coraz częściej. Nowe wykonania (Turnau!), wykonania chóralne, wykonania jazzowe, wykonania instrumentalne… Wasowski jest na nowo odkrywany i wreszcie zauważamy, że mamy kogoś, kim możemy się chwalić. Nareszcie powolutku odkrywają go muzycy z zagranicy.
Co by było, gdyby rzeczywiście urodził się w Ameryce? Nie wiem. Może faktycznie stałby się „drugim Gershwinem”, komponowałby światowe przeboje i wszyscy by o nim słyszeli? Ale może byłby szczęśliwym i zadowolonym z życia inżynierem akustykiem? Przecież nigdy nie musiałby uruchamiać zniszczonego w pierwszych dniach wojny nadajnika Warszawa II. Nigdy nie spotkałby się z Jeremim Przyborą, a ten nigdy nie skojarzyłby go później i nie poprosił o skomponowanie muzyki do „Eterka”. I może Jerzy Wasowski nigdy nie kupiłby sobie tej pierwszej książki po której przeczytaniu rozpisał swoje pierwsze kompozycje… Zdecydowanie wolałabym nie ryzykować, w końcu muzyka jest wieczna i może nadal robić karierę. A jej autor przeżył całkiem chyba szczęśliwe życie. I tak jest dobrze.
I instrumentalnie
Na pytanie jak komponuje piosenkę, odpowiadał na przykład tak:
Wybrany tekst poetycki sylabizuję, tzn. rozdzielam go na sylaby pionowymi kreskami najlepiej ołówkiem, żeby ewentualne pomyłki, a takie w pośpiechu, a przeważnie piszę w pośpiechu, się zdarzają, można było usunąć. Następnie siadam do pianina i każdej sylabie tekstu przyporządkowuję jakiś klawisz, dbając o rozmaitość. Więc np. raz biały klawisz, to znów któryś z czarnych itd. Podkreśliłem wyżej słowo „każdej” nie przypadkowo: kryje się tu bowiem bardzo istotny szczegół pracy solidnego kompozytora. Bo zauważmy: jeśli nie skoncentrujemy się należycie i przyporządkujemy jakiejś sylabie więcej niż jeden klawisz, to wtedy sylabę będzie trzeba w śpiewie (jak to się mówi) „przeciągać”, jak np. w znanym fragmencie „dziewczyno mo-o-ja”. To jeszcze pół biedy. Gorzej, gdy odwrotnie, damy mniej dźwięków niż sylab. Wtedy bowiem niektóre sylaby pozostaną bez dźwięków i trzeba je będzie w śpiewie pominąć, a takie znów pomijanie może doprowadzić do zatarcia czytelności tekstu.
Jedna z ostatnich piosenek, do których napisał muzykę
100 lat temu urodził się Jerzy Wasowski. Człowiek, który mówił: „Nie czuję się artystą. Uprawiam jedynie rzemiosło artystyczne. Jestem usługowcem – nie piszę tylko dopisuję. Zawsze piszę na zamówienie, w oparciu o tekst, czy scenariusz, nigdy z potrzeby”, „Być dobrym rzemieślnikiem, to lepiej niż złym artystą”. Geniusz.
Czasami dopada mnie przypadłość zwana „uważnym czytaniem ze zrozumieniem”. Bardzo groźna w zetknięciu z prasą, zwłaszcza internetową. Dzisiaj na przykład, ze względu na zainteresowania prywatne oraz zawodowe przeczytałam sobie z ciekawością artykuł towarzyszący fotorelacji z odsłonięcia 10 kolorowych Tuwimów. O, stąd. A w związku z tym, że jest upał, a ja choruję i mam zły humor, to trochę powyżywam się na dziennikarzu (dziennikarzach?) podpisywanym (-ych?) w tym portalu „Łukasz Kaczyński, mek”.
Pomniki Tuwima na Piotrkowskiej [ZDJĘCIA]
Zacznę pozytywnie: nie mam w zasadzie nic do zarzucenia tytułowi. Może poza użyciem słowa „pomniki” w odniesieniu do opisywanych rzeźb, ale do tego jeszcze wrócimy. Lećmy z leadem:
Dziesięć posągów Juliana Tuwima, ozdobionych przez artystów, zaprezentowały w czwartek na ul. Piotrkowskiej władze miasta. Posągi mają propagować wśród łodzian ideę obchodzonego właśnie Roku Tuwima.
Tym razem mamy „posągi”, zwróćmy na to uwagę i przejdźmy dalej.
„Posągi mają propagować wśród łodzian ideę obchodzonego właśnie Roku Tuwima”. Że co proszę? „Propagować ideę”, bardzo pięknie, bardzo ślicznie, nawet poprawnie. Ale jaka jest idea Roku Tuwima? Nie, poważnie, w sumie chętni się dowiem jaka idea przyświeca ministrowi (hłe hłe) kultury, ze na obchody roku Tuwima przeznacza tyle akurat pieniędzy i pary, że na jedyny ogólnokrajowy konkurs grantowy z tym rokiem związany (ten organizowany przez Instytut Książki) można do 15 lipca (jasne, „rok” Tuwima…) zgłaszać projekty, które zostaną dofinansowane maksymalnie 56000 zł. Haha, międzynarodowa promocja czegokolwiek za 56000. A nawet, powiedzmy że regionalna… Ja bym zakładała, że ideą Roku Tuwima w Polsce jest „odbębnić i nie wydać za dużo”. I chyba jednak wolałabym, żeby nie propagowano wśród łodzian tej akurat idei. A tak przy okazji nie jestem wcale przekonana, czy rok można obchodzić, a już zwłaszcza, czy można go obchodzić „właśnie”. No bo jak już się upieramy przy obchodzeniu, to chyba jednak przez cały rok? Nie można było napisać, ze ma propagować trwający właśnie Rok Tuwima? Można było. I byłoby poprawnie, ale za to bez sensu. Bo chyba jednak nie chodzi o to, żeby promować Rok Tuwima, tylko samego Tuwima, a zwłaszcza jego twórczość…
W zapowiedziach UMŁ mowa była wprawdzie o uroczystym odsłonięciu tylko jednego pomnika, tymczasem urzędnicy postanowili zrobić łodzianom niespodziankę. W czwartek, na ul. Piotrkowskiej pojawiło się 10 posągów Juliana Tuwima.
Uwaga, czytam ze zrozumieniem: UMŁ zapowiadał uroczyste odsłonięcie jednego pomnika, a na Piotrkowskiej pojawiło się dziesięć. Panie dziennikarzu, to się nie wyklucza… Mogło się pojawić dziesięć, z czego jeden uroczyście odsłonięty. Ja wiem, że ponoć miało być tak, że dzisiaj tylko pierwszy, a kolejne później, ale nawet wcześniejsza zapowiedź na tym samym portalu nie kłóci się z moim wyjaśnieniem.
I spójrzmy jeszcze na notoryczne skróty: UMŁ, ul., 10. Moja licealna polonistka byłaby zawiedziona. Naprawdę, Internet nie ogranicza ilości słów, które mogą się znaleźć w notatce. nie trzeba tego drukować ani wciskać w szpaltę. Można napisać Urząd Miasta Łodzi, ulica i dziesięć. O, proszę spojrzeć, napisałam i nic się nie zawaliło. A jak już się komuś strasznie spieszy, że nie może dopisać „icy” (dwa znaki więcej, bo wywalamy kropkę) to można przecież pominąć to „ul.” i napisać po prostu na Piotrkowskiej. Podejrzewam, ze byłoby to sformułowanie zrozumiałe dla czytelników.
Plus mamy tu jeszcze po razie „pomnik” i „posągi”.
Wykonane z laminatu posągi były przygotowywane przez studentów i pedagogów Akademii Sztuk Pięknych. Każda ze statui waży około 180 kilogramów. Kształtem głowy poety obiekty nawiązują do postaci z Ławeczki Tuwima, dłuta Wojciecha Gryniewicza.
O, to mój ukochany fragment.
Zaczyna się niewinnie i autor nawet rozwinął skrót ASP. Potem pojawiają się „statuy” (w tym akapicie zwane także „posągami” i… „obiektami”), a my zaczynamy się zastanawiać, czy autor korzystał po prostu bezmyślnie z tezaurusa, czy to wszystko z głowy. Następnie dostajemy informację o wadze figur, która nachalnie pojawia się w co drugim tekście na ich temat, ale zawszeć to jakaś ciekawostka. Na koniec za to coś pięknego: „Kształtem głowy poety obiekty nawiązują do postaci z Ławeczki Tuwima, dłuta Wojciecha Gryniewicza”… Już się nie czepiam nawet tych nieszczęsnych „obiektów” kiedy spokojnie można było użyć zaimka, bo z pewnością są to obiekty. Ale „kształt głowy”? To sformułowanie miałoby może sens, gdyby Tuwim z Ławeczki (i te rzeźby) miał głowę sześcienną czy stożkowatą, ale tak? Co więcej same rysy twarzy „obiektów” nawiązują raczej do wyglądu Juliana Tuwima, a nie do postaci z Ławeczki. Przy czym, nie przeczę, podobieństwo istnieje (a część od kołnierza w górę jest jedyną względnie ciekawą częścią tych figur). Można by wyciągnąć choćby kapelusz, dość rzadki w innych przedstawieniach Tuwima, albo po prostu zwrócić uwagę, że całość została zaprojektowana, aby przywodzić na myśl podobieństwo nie tylko do Tuwima, ale też jego figury na Ławeczce (albo coś w tym stylu). Natomiast, kiedy czytam, że kształtem głowy jakiś obiekt nawiązuje do jakiejś postaci, to przed oczyma duszy mojej szaleją bardzo interesujące wizje.
Potem mamy przerywnik reklamowy i:
Każdy z posągów pokryty został malarską interpretacją jednego z wierszy Tuwima, m.in. „Pstryk”, „Ptasie radio” czy „Wiersza, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali”.
W zasadzie nie ma co się czepiać, może tylko zwrócę uwagę, że „Czary i czarty polskie”, które były inspiracją zdobienia jednej z rzeźb, bynajmniej nie są wierszem (tutaj można sobie rzucić okiem, czym są). I jeszcze raz „posągi”.
Tak już totalnie na marginesie, miło byłoby, gdyby fotografie tej fotorelacji zostały podpisane, dzięki czemu moglibyśmy wiedzieć czym są inspirowane również dzieła bez tytułu wypisanego wielkimi literami na froncie. Ale też doskonale rozumiem, że zadanie to mogło przerosnąć każdego, kto by się za nie zabrał mając tylko zdjęcia i tytuły, bez konkretnej i pewnej wiedzy.
„Tuwimy” to wspólny pomysł ASP i Biura Promocji Urzędu Miasta Łodzi na obchody Roku Tuwima w Łodzi.
Pomijając nawet wartość tego pomysłu, za którą jednak mimo wszystko nie winię dziennikarzy Dziennika, zastanówmy się jeszcze raz nad „obchodami Roku Tuwima”. Otóż (za Słownikiem Języka Polskiego PWN) obchody to „uroczystość organizowana dla uczczenia kogoś lub czegoś”. Uroczystość. Mimo mojej mikrej wiary w pomysły Biura Promocji UMŁ, jednak zakładam, że nie wymyślili tworzenia dziesięciu sporawych figur tylko po to, żeby zorganizować uroczystość ich odsłonięcia. Zakładam, może naiwnie, że chodziło o coś w stylu promowania Tuwima z okazji trwającego Roku Tuwima.
Po mieście statuy Juliana Tuwima będą przemieszczać się nie pojedynczo, ale grupami – po dziesięć. W każdej z lokalizacji mają przebywać około dwóch tygodni.
Tutaj mamy wielki powrót „statui” i informację sugerującą, że rzeźb jest co najmniej dwadzieścia. No bo skoro będą się przemieszczać grupami po dziesięć (brawo za napisanie liczebnika wyrazem), a grupy występują w liczbie mnogiej, to grup jest co najmniej dwie, prawda? W tym kontekście wyraźne przeklejenie zdania ze zwrotem „w każdej z lokalizacji” z jakiegoś innego tekstu, w którym te lokalizacje były choćby wspomniane, jest już naprawdę niegodny uwagi.
Na koniec dostajemy już tylko
Film urzędu miasta:
Dość przerażający, ale to znowu nie wina gazety.
Spójrzmy jeszcze wstecz i doceńmy monumentalne słownictwo użyte w artykule. Rzeźby cztery razy zostały nazwane „posągami”, po dwa „statuami” i „pomnikami”, i raz „obiektami”. Nie ma za to ani razu „figur”, „rzeźb” ani nawet modnych ostatnio „instalacji”. Czuć podziw autora dla dzieł, nie ma co. To, że jedna trzecia artykułu jest pogrubiona też pewnie z tego szacunku wynika.
Na koniec jeszcze uwaga dla Pana Fotografa, żeby starał się następnym razem unikać robienia zdjęć od tej strony, od której widać wystające spod postumentu szmaty służące wcześniej za zasłony (nie jego wina, że to tak obrzydliwie odłożyli, ale mógł próbować inaczej kadrować). I tyle.
Ja wiem, że na maturze teraz wymaga się czytania ze zrozumieniem, a nie pisania ze zrozumieniem, ale naprawdę napisanie tysiąca znaków z sensem nie przerasta możliwości przeciętnego człowieka. Na miejscu Dziennika Łódzkiego bardzo poważnie zastanowiłabym się, czy nie obarcza swoich pracowników zbyt dużą ilością zadań na raz, jeśli takie są efekty.
W tym roku zajmuję się Tuwimem. Zajmuję się nim na różne sposoby, między innymi dbam na Facebooku o fanpage Tutaj Tuwim. A wyjątkowo nie piszę tego po to, żeby się chwalić (chociaż, oczywiście, zapraszam do odwiedzania), tylko trochę żeby wytłumaczyć moją nieobecność, a trochę żeby wytłumaczyć dzisiejszy wpis. Otóż powstał on z myślą o Facebooku właśnie. Najpierw znalazłam jeden link, którym postanowiłam się podzielić, później musiałam dopisać do niego opis, później zaczęłam grzebać, a po kolejnych godzinach powstało to co poniżej, co jutro ukaże się na fanpage’u, a docelowo może nawet na stronie projektu. Ale nie jest to żaden powód, żeby nie podzielić się tym tekstem z Wami.
A było tak:
Stanisław Dobrzański, jeden z najpopularniejszych naszych autorów teatralnych w XIX wieku, napisał farsę „Żołnierz królowej Madagaskaru”. Jeśli kto ciekaw, może przeczytać ją tu. Tak jak i większość przedstawicieli swojego gatunku, tak i to dzieło miałoby pewnie żywot krótki, nie zapisując się specjalnie w pamięci widzów i krytyków, gdyby nie istniejący w międzywojniu zwyczaj wykorzystywania gotowych już tekstów i dostosowywania ich do aktualnych gustów i potrzeb. I tak Julian Tuwim wziął utwór Dobrzańskiego, opracował nieco tekst, troszkę zmienił fabułę i pola konfliktów, dodał piosenki (muzykę do nich skomponował Tadeusz Sygietyński) i tak ze starej farsy zrobił nowy wodewil.
Lena Żelichowska i Michał Znicz w filmie z 1939 roku
Fabuła jest dość prosta: Saturnin Mazurkiewicz (mecenas z Radomia, wdowiec z synem) przyjeżdża do Warszawy starać się o rękę młodziutkiej panny Sabiny Lemięckiej. Sabina kocha się w swoim kuzynie Władziu Mąckim. Władzio kocha się w aktorce rewiowej, Kamilli, a ta z kolei jest kochanką jego stryja — również Władysława Mąckiego. Liczne komplikacje zapoczątkowane listem od Kamilli do (nie wiadomo którego) Władysława Mąckiego zaprowadzą Mazurkiewicza za kulisy teatrzyku rewiowego „Arkadia”, na jego scenę, a następnie na czułe tête-à-tête z Kamillą, wszystko strasznie się skomplikuje, żeby następnie rozwiązać się ku ogólnej radości wszystkich.
Serca widzów warszawskich scen podbili Mira Zimińska (jako Kamilla) i Mariusz Maszyński (w roli Mazurkiewicza). Wodewil był tak popularny, że w 1939 Jerzy Zarzycki wyreżyserował wersję filmową. Tym razem w rolach głównych wystąpili Lena Żelichowska (Kamilla) i Michał Znicz (Mazurkiewicz) oraz m.in. Mieczysława Ćwiklińska i Ludwik Sempoliński. Był to ponoć jedyny film nakręcony w Polsce po wybuchu II wojny światowej. Jedyna kopia filmu uległa zniszczeniu po wojnie, pod koniec lat 40.
Prawdopodobnie więc „Żołnierz królowej Madagaskaru” zatonąłby w niepamięci w tym momencie, ale na horyzoncie znów pojawia się Julian Tuwim. Wspomina Jerzy Macierakowski (Teatr na Puławskiej [w:] Wspomnienia o Julianie Tuwimie, Czytelnik, 1963, ss. 277-278):
Po wyzwoleniu po raz pierwszy spotkałem się z Tuwimem [było to w roku 1947 — przyp. TT] na jednym z przedstawień Żołnierza królowej Madagaskaru, wodewilu Dobrzańskiego w słynnej przeróbce Tuwima. Grano ją tym razem w sali przy ulicy Królewskiej, prowizorycznie przystosowanej do potrzeb prawdziwego teatru, zarówno od strony kulis, sceny, jak i samej widowni [miejsce nosiło oficjalną nazwę Teatr Muzyczny Domu Wojska Polskiego — przyp. TT].
Spotkanie dawnych serdecznych przyjaciół, a zarazem współautorów i realizatorów w okresie międzywojennym Żołnierza królowej Madagaskaru — Tadeusza Sygietyńskiego, twórcy ilustracji muzycznej, Janusza Warneckiego, inscenizatora i reżysera, oraz znakomitej artystki i pieśniarki Miry Zimińskiej — obudziło w Tuwimie chęć pokazania Warszawie tego czarującego spektaklu. A że znalazł się tam jeszcze zapalony pracownik teatrów warszawskich, Józef Białkowski — projekt wznowienia Żołnierza królowej Madagaskaru wszedł rychło w stadium realizacji. Wielu z braci aktorskiej powróciło do stolicy, skompletowanie więc zespołu nie nastręczało wielkich trudności. Zabrakło zamordowanego w czasie powstania warszawskiego znakomitego artysty i najmilszego człowieka, Mariusza Maszyńskiego, który przed wojną święcił wraz z wyżej wspomnianymi wielkie tryumfy, jako pełen niebywałego humoru i wdzięku Mazurkiewicz. Tuwim zatroszczył się o godnego następcę. Mira Zimińska jako wypróbowana przedwojenna Kamilla — to pewniak nad pewniakami, pozostawało tedy znaleźć jej partnera. Poeta wpadł na doskonały pomysł — zaprosił dobrze znanego wszystkim odtwórcę postaci z fin-de-siècle’u — Ludwika Sempolińskiego [który, jak już wiemy grał w wersji filmowej, lecz nie Mazurkiewicza ale starszego pana Mąckiego — przyp. TT]. Odegrał on swą rolę nie tylko zgodnie z dawną tradycją, ale stworzył w Żołnierzu królowej Madagaskaru postać, która wiąże się po dziś dzień jak najściślej z jego nazwiskiem.
Projekt wystawienia wspomnianego wodewilu okazał się jak najbardziej słuszny. Przedstawienie cieszyło się niezwykłym powodzeniem i wręcz niespotykaną frekwencją przez wiele miesięcy. Zdaniem Tuwima, właśnie w tym naprawdę trudnym i pionierskim okresie należało warszawiakom dać chwile zasłużonej radości, zabawy i odprężenia, jaką zapewniał im Żołnierz królowej Madagaskaru. Humor, dowcip, sentymentalna czy groteskowa piosenka Tuwima zawsze przecież porywały stolicę [...]. Józef Białkowski wyczyniał istne cuda, by pomieścić na Królewskiej możliwie największą liczbę widzów każdego wieczora oraz w sobotnie i niedzielne popołudnia.
Żeby zrozumieć jak ważna była dla Tuwima praca nad tym przedstawieniem trzeba by sięgnąć do wspomnień o jego powrocie do Warszawy, o jego poczuciu winy za to, że nie było go w Polsce, kiedy umierali i cierpieli ludzie mu bliscy, kiedy bombardowano i ostrzeliwano jego Warszawę. I on sam cierpiał, że nie było go kiedy — jego zdaniem — być powinien. Powoli wracał do siebie. Wspomina Karolina Beylin (Powrót do Warszawy [w:] Wspomnienia o Julianie Tuwimie, Czytelnik, 1963, s. 244):
W tym okresie więcej już spacerował po ulicach Warszawy, przyglądał się temu jedynemu w swoim rodzaju placowi budowy, wyławiał po ciemnych zakamarkach bram zrujnowanych domów książki z koszyków przygodnych sprzedawców. Odeszła go bezsiła rozpaczy, był znowu sobą, był znowu zapalonym szperaczem: był uratowany.
[...] Szalał z radości jak dziecko, gdy udało mu się znaleźć aktualność w starej piosence Bartelsa, napisanej po zniszczeniu Warszawy w powstaniu 63 roku, i jasne oczy jego płonęły na nowo, gdy na spektaklu Żołnierza królowej Madagaskaru przy słowach tej piosenki, śpiewanej przez Mirę Zimińską, łzy spływały po policzkach słuchaczy.
Kalina Jędrusik jako Kamilla w przedstawieniu Teatru Telewizji z 1977 roku
Zarówno Mira Zimińska, jak i Ludwik Sempoliński odnieśli w swoich rolach niesamowity sukces. Warto zanotować na marginesie, że była to ostatnia rola Miry Zimińskiej, która odeszła z teatru aby pomagać swojemu mężowi, Tadeuszowi Sygietyńskiemu (który, jak pamiętamy, skomponował muzykę do „Żołnierza…”) w zakładaniu i organizacji „Mazowsza”. Poświęciła zespołowi całe swoje dalsze życie (znana już bardziej jako Mira Zimińska-Sygietyńska).
W ten to sposób dzięki Tuwimowi „Żołnierz królowej Madagaskaru” wrócił po wojnie.
A ponieważ ludzie go pokochali, wracał często. Nie sposób policzyć ile razy był grany w różnych teatrach, wiemy za to, że w Teatrze Telewizji zagościł cztery razy: pierwszy raz w 1957 (a dopiero cztery lata mijały od momentu, kiedy telewizja zaczęła nadawać regularnie), potem odpowiednio w 1967 (w rolach głównych Barbara Krafftówna jako Kamilla oraz Gustaw Lutkiewicz jako Mazurkiewicz, a także Damian Damięcki, Maciej Damięcki, Jan Kobuszewski, Wojciech Pokora, Zbigniew Zapasiewicz, Marian Kociniak i Tadeusz Pluciński), 1977 (w rolach głównych Kalina Jędrusik jako Kamilla i Jan Matyjaszkiewicz jako Mazurkiewicz, a także Bożena Dykiel, Igor Śmiałowski, Irena Kwiatkowska i Emilian Kamiński) i ostatnio w 1992, realizacja telewizyjna przedstawienia z Teatru Muzycznego w Gdyni (w rolach głównych Ewa Kuculis jako Kamilla i Grzegorz Chrapkiewicz jako Mazurkiewicz). Z wszystkich wystawień tylko to ostatnie przetrwało w archiwach TV.
Ale cofnijmy się nieco w czasie i wróćmy do roku 1958, kiedy to powstał drugi już film na podstawie wodewilu Dobrzańskiego i Tuwima. Żeby rzecz całą skomplikować jeszcze bardziej wart zauważyć, że reżyserem był, znany nam już z poprzedniego filmu, Jerzy Zarzycki. A żeby z produkcją wiązało się jeszcze więcej wspaniałych nazwisk, do pomocy w pisaniu scenariusza i dialogów reżyser zaprosił Jeremiego Przyborę. Sam Przybora wspominał to tak (Przymknięte oko opaczności, ss. 235-236):
Barbara Kwiatkowska, Irena Kwiatkowska, Halina Drohocka i Tadeusz Fijewski w filmie z 1958
W tymże roku odbyła się premiera filmu Chmielewskiego „Ewa chce spać”, do którego napisałem dialogi. Był to początek mojej krótkiej, ale nie błyskotliwej kariery filmowej, zakończonej parę lat później knotem pt. „Upał”. Dialogi do „Ewy…” bardzo spodobały Jerzemu Zarzyckiemu, szefowi Zespołu, w którym film powstał. A ponieważ miał akurat na warsztacie filmową wersję „Żołnierza Królowej Madagaskaru” w adaptacji Juliana Tuwima, zwrócił się do mnie o współpracę przy scenariuszu. Miałem też napisać dialogi i teksty niektórych piosenek. Muzykę pisał Stanisław Wisłocki. Zaproponował mi też Zarzycki, w celu wykonania tego zadania, wspólny wyjazd jesienią do Lądka Zdroju [...].
Wieczorami chodziliśmy z „Rzuniem”, jakeśmy go z Igą nazywali (od „Jerzunio”) do jedynego kina, w którym przez cały czas naszego pobytu w Lądku szedł jeden i ten sam film, „Wielkie manewry” René Claira z Michele Morgan i Gérardem Philipe’em. Iga zrezygnowała po dwóch seansach, ale pan Jerzy Zarzycki i ja wytrwaliśmy do końca w codziennym oglądaniu i analizowaniu tego dzieła, póki nie znikło z ekranu w Lądku. I chociaż odkrywaliśmy w filmie wciąż nowe szczegóły mistrzowskiego scenariusza, nie udało nam się wyciągnąć z tego praktycznych wniosków dla naszego filmu. Dwaj pilni uczniowie René Claira zrobili z „Żołnierza Królowej Madagaskaru” film, który się nie umywał do Tuwimowskiej scenicznej wersji tej farsy. Jednym słowem — kicz.
Tadeusz Fijewski i Anna Łubieńska w filmie z 1958 roku
Śmiem w tym miejscu nie zgodzić się z Jeremim Przyborą (zresztą w kwestii „Upału” również), ponieważ film wyszedł bardzo sympatycznie. Dopisały zarówno scenariusz i dialogi, jak i gra aktorska. W rolach głównych wystąpili tym razem Anna Łubieńska jako Kamilla (w partiach wokalnych użyczyła jej głosu solistka Opery Poznańskiej, Antonina Kawecka) i Tadeusz Fijewski jako Mazurkiewicz. Oprócz nich na ekranie można podziwiać Barbarę Kwiatkowską (która, notabene, grała również tytułową rolę w „Ewa chce spać”) w roli Sabiny młodziutkiego Ignacego Gogolewskiego grającego Władka, matkę Sabiny zagrała Irena Kwiatkowska, Władysława starszego — Andrzej Szczepkowski, Jarema Stępowski zagrał przepięknie lokaja, a w roli Kazia Mazurkiewicza debiutował Radosław Piwowarski. Jeśli ktoś zada sobie trud bliższego przyjrzenia się obsadzie, wielu innych świetnych aktorów znajdzie w epizodach.
Oczywiście nie ma co się oszukiwać: nie jest to wiekopomne dzieło kultury, którego znajomość jest konieczna. Jest to jednak podobno pierwszy polski powojenny musical, który odniósł sukces, a poza tym przeurocza komedyjka bawiąca po dziś dzień. A piszę to, ponieważ jeśli jeszcze nie widzieliście „Żołnierza królowej Madagaskaru” w telewizji (a pokazują go dość często), to macie teraz szansę to nadrobić, ponieważ cały film jest do obejrzenia na YouTube, o tu. Bardzo polecam.
W mojej rodzinie do dziś mówi się „Kaziu nie męcz ojca” (a czasem nawet „ober nie męcz ojca”), „Ciapuchna” i „dotychczasowy serwis przestał istnieć” i „Mazurkiewicz bój się Boga”. A czy to Dobrzański, Tuwim czy Przybora? A co to za różnica?
I to by było tyle notatki, która wynikła z chęci podlinkowania na fejsie filmu z YT. Jestem niepoprawna… Moje dzisiejsze pożegnanie przekazuje powyżej pan Szczepkowski.
Ponieważ już kila dni minęło od emisji ostatniego odcinka Doktora, najwyższy czas napisać recenzję przedostatniego. Czas u mnie ostatnio leci jakoś dziwnie szybko…
Mam zamiar utrzymywać, że to był prezent specjalnie na moje trzydzieste urodziny. Przecież to nie mógł być przypadek, że akurat dokładnie tego dnia wyemitowali odcinek napisany przez Gatissa, jestem zupełnie pewna, że to taki prezent-niespodzianka. Absolutnie cudowny.
I tutaj w zasadzie mogłabym skończyć recenzję, ale w przeciwieństwie do wielu osób uważam, że ten odcinek ma w sobie całkiem sporo do analizowania. A poza tym znacie mnie, nie umiem pisać krótkich wpisów.
***
Dla tych, co nie wiedzą o co chodzi: teraz będzie omówienie jednego odcinku serialu o ufoludku podróżującym przez czas i przestrzeń w niebieskiej policyjnej budce telefonicznej. Bardzo polecam kiedyś spróbować, niekoniecznie od tego odcinka, chociaż można i od tego.
Dla tych, co wiedzą o co chodzi: spoilers! I to pewnie z trzech pierwszych odcinków serii.
Ta jedna scena, która sprawiła, że Clara w zasadzie mnie w tym odcinku nie irytowała.
Na początek zastrzeżenia większości z Was doskonale znane: lubię odcinki Moffata, ale nie przepadam za nim kiedy prowadzi linię fabularną całej serii. Przepadam za Gatissem i jego scenariuszami. Uwielbiam Capaldiego jako aktora. Niezbyt lubię Clarę. Dodatkowo (z powodu pierwszego i ostatniego wymienionego) nie oglądałam poprzedniej serii specjalnie uważnie, więc nie do końca pewnie łapię wszystkie nawiązania.
Nowego Doktora pokochałam jak tylko usłyszałam kto go gra. Za to, żeby spełniły się plotki o Capaldim trzymałam kciuki i gryzłam palce już dużo wcześniej. Jeszcze zanim w ogóle wyemitowali pierwszy odcinek, Dwunasty zaczął szybko gonić czołówkę moich ulubionych Doktorów, do tego stopnia, że poważnie przestraszyłam się zawodu z powodu zbyt dużych oczekiwań.
Nie zawiodłam się na Capaldim. Ale też nie zaskoczył mnie nijak Moffat (który pisał pierwszy odcinek i współtworzył drugi). Doktor był cudowny, odcinki mniej lub bardziej średnie. Co nie zmienia faktu, że przednio się na nich bawiłam. Odwracałam po prostu wzrok od wszystkich głupot i spokojnie zwracałam go na Doktora. Działało. Ale cały czas czekałam na odcinek Gatissa. Bo wiecie, nie dość, że Gatiss, to jeszcze Sherwood.
Absolutnie klasyczne zawiązanie akcji (cały czas i przestrzeń, wybieraj), absolutnie klasyczny początek (Robin nie powinien istnieć, a jednak istnieje), klasyczne motywy (powtórzenie walki na belce na początku i końcu), absolutnie klasyczna fabuła. Tak klasyczna, że aż zaskakująca.
Nie no, bo serio, nie spodziewałam się, że wszystko będzie tak oldschoolowe. Jestem przyzwyczajona do tego, że jak scenarzysta wprowadza kosmicznych roborycerzy, to średniowieczny władyka nie da rady nad nimi zapanować i na końcu się uwolnią próbując go zabić. Że Doktor spróbuje coś kombinować z technologią żeby statek nie ruszył. Że w użyciu pojawi się soniczny śrubokręt. Że Doktor kogoś przegada. Może nawet, że ostatecznie przekonają Szeryfa, żeby przestał się wygłupiać. Że głównym przeciwnikiem będzie albo Szeryf, albo roboty.
Na pewno nie oczekiwałam tego, że dostanę taką piękną historykę o przezwyciężaniu uprzedzeń, współpracy która pozwala wygrać, poczuciu własnej wartości i tym, co to znaczy być bohaterem. Ta prześliczna scena wspólnego strzelania z łuku była tak cudownie klasyczna, że łapała za serce dużo bardziej niż wszystkie genialne i nowatorskie pomysły świata.
Śmiej się pajacu
Z tego trzeciego odcinka dowiedziałam się o nowym Doktorze więcej niż z obu poprzednich, które przecież na tym wątku się skupiały. Do tej pory Doktor wyraźnie szukał wiedzy o tym kim jest. Wyraźnie różnił się od poprzedników, ale jeszcze nie do końca umiałam powiedzieć czym. Był miejscami nieludzki, zimny i okrutny (trochę jak Dziesiąty w Runaway Bride, tylko bardziej), miejscami marudny, miejscami złośliwy.
W Robocie z Sherwood podkreślona została ta największa różnica, która sprawiała, że Dwunasty ma charakter zupełnie inny niż trzy jego poprzednie inkarnacje. Nie zgrywa bohatera. Nie trzyma fasonu za wszelką cenę. Nie usiłuje pocieszać innych, rozśmieszać ich, zachowywać się głupio albo naturalnie, byle tylko oni się nie denerwowali. Widać jego zdenerwowanie, niepokój, strach. Wcale nie jest nieludzki, jest najbardziej ludzki, jak tylko być może.
Yup. W ruchu i tylko przez chwilę, ale Dwunasty troszeczkę jest Malolmem Tuckerem.
Jego mrukliwość i marudność jest zresztą jedną z komediowych osi odcinka. Skonfrontowana z pogodą ducha Robina daje typowy efekt komiczny grający zresztą w tych dekoracjach doskonale. Doktor jest tu Kłapouchym skrzyżowanym z Marvinem (a oni obaj reprezentują mój ukochany popkulturowy archetyp, więc jak mam nie kochać takiego Dwunastego?). Robin jest bohaterem, który śmieje się śmierci w twarz i po którym można poznać, że jest smutny, bo tak dużo się śmieje. Oczywiście, że muszą się nie lubić, oczywiście, że w końcu muszą dojść do jakiegoś porozumienia („zostawiłem mu prezent”).
Robin jest bohaterem w którego Doktor nie wierzy. Jest bohaterem dokładnie tak samo jak Doktor. Albo może, tak samo jak on nie jest bohaterem, ale doskonale udaje. Tak, to wszystko jest tutaj powiedziane bardzo wprost („od kiedy wierzysz w niemożliwych bohaterów?” „nie wiesz?”). To może razić, ale mnie akurat bardzo pasowało. Wszystko się tu bardzo ładnie zgrywa, w zgrabną przypowieść. Gdybym to ja pisała tę postać, to po tym odcinku Doktor zacząłby znowu zachowywać się dużo bardziej „bohatersko”, szarżować i śmiać się śmierci w twarz. Bo już miał czas zrozumieć o co chodzi w tym interesie z byciem bohaterem, albo odpowiednio dobrym udawaniem.
Damsel in distress?
Nawet Clara mnie tak bardzo nie irytowała! No owszem, chichotała, ale jakbym ja spotkała swojego baśniowego idola, tez mogłabym nie powstrzymać chichotania, więc w sumie rozumiem. I nawet miała scenę w której wykazała się sprytem i pomysłowością (chwali się), a poza tym naprawdę niewiele można zdziałać, jak się ma ze sobą kłócących się Robina i Doktora. Więcej, nawet Marion nie była tak naprawdę Damsel in distress. W tych trzech czy czterech scenach, które miała, pokazała się jako dziewczyna wiedząca czego chce, sensowna i rozumna. A do tego dobra. Brawo, panie Gatiss, dwie sensowne bohaterki w jednym odcinku.
Rincewind jak żywy. Z dokładnością do szaty i kolorów.
No, oczywiście, było łapanie damy i skakanie oknem, ale to był Robin. Taki nieco errolowo flynnowy, ale w wersji odświeżonej na dzisiejsze czasy i przyciasnych skórzanych ciuszkach. W scenie turnieju, jak miał na sobie kapelusz, wyglądał niemal idealnie (z dokładnością do kolorów i szczegółów) tak, jak powinien moim zdaniem wyglądać pratchettowski Rincewind. Poza tym bardzo w porządku, ale jakoś nie wzbudził mojej natychmiastowej miłości.
Co innego Szeryf. No owszem, przyznam się. Kiedyś wiedziałam, że tu ma grać Ben Miller, ale zdołałam zapomnieć i nie poznać go przez cały odcinek… A ja go tak strasznie lubię! Niemniej, poznany, czy nie, zrobił wrażenie. Dobra to jest postać – też strasznie typowa, ale ładnie typowa. Trochę polityk, trochę frustrat, trochę władca, trochę po prostu wariat. Jest dokładnie taki jak trzeba, żeby być głównym złym w operetce i nie być tak całkiem i do końca operetkowym.
***
Wiem, że wiele osób o takich odcinkach myśli jako o doskonałej chwili wytchnienia pomiędzy „prawdziwymi” historiami. Tymi bardziej mrocznymi, bardziej zawiłymi, popychającymi akcję naprzód. Takie perełki są traktowane jako chwila oddechu, ukłon dla starych czasów i starych fanów.
I może zresztą tak jest, ale dla mnie właśnie takie historie są kwintesencją Doktora, a nie dodatkiem do niego. Będę czekała na kolejny podobny i właśnie dla nich będę oglądać moffatowską (coraz bardziej zawikłaną) fabułę. A w międzyczasie będę wracała do Robota z Sherwood, bo to właśnie on zostanie mi w szufladce z odcinkami, do których się wraca. Robin stanie gdzieś między Szekspirem i Agathą Christie, razem z tymi kilkunastoma odcinkami, które oglądam najczęściej i najchętniej.
Bardzo to był ładny prezent urodzinowy.
PS. Na planie urodziny obchodził Peter Capaldi. To naprawdę jest odcinek urodzinowy.
Pan Maciej Nowak jest felietonistą stołecznej Gazety Wyborczej. Miał ostatnio to (spotykające wszystkich felietonistów od czasu do czasu) nieszczęście, że totalnie nie miał pomysłu na tekst, a czas naglił. Zajrzał więc do skrzynki pocztowej, zainspirował się i napisał pierwsze co mu przyszło do głowy. A przyszło — jak możecie się łatwo domyślić — coś nienajwyższych lotów. Tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia dlaczego pan Nowak napisał durny felieton o transmisjach z National Theatre nie robiąc wcześniej ani grama researchu. Staram się po prostu znaleźć najłaskawsze dla niego wytłumaczenie. Większość innych sugerowałaby, że po prostu buzująca w nim pogarda i niechęć do ludzi muszą znaleźć czasami jakieś ujście…
Pozwolę sobie nie linkować do tekstu (po co mu podnosić oglądalność?), ale zaoferuję Wam krótkie streszczenie. Pierwsza część streszcza kilka fragmentów dramatów dotyczących przeklinania ludzi, krzywdzenia i mordowania ich z różnych powodów. W drugiej mówi, że tego właśnie życzy tym, którzy wysłali mu uprzejme zaproszenie na transmisję „Tramwaju zwanego pożądaniem” Williamsa z Young Vic w serii NT Live i przepisuje je całe (pewnie mu brakowało znaków). Jest tu również litania żalów autora względem świata współczesnego (m.in. reklamy w gazetach i sprzedaż książek w supermarketach, ale także to że nazwa galeria częściej odnosi się do handlu niż do sztuki itd) i konstatacja, że nie interesuje go „przeistoczenie spektaklu teatralnego w transmisję w wielosalowej kinowej budzie”. Część trzecia zawiera apostrofę do dyrekcji National Theatre z oskarżeniami o „neokolonialne, imperialne gesty” i „demolowanie lokalnego rynku teatralnego”, sugestię, że NT powinno przyjechać z gościnnymi występami i „zmierzyć się się z polskimi interpretacjami Williamsa”, do tego dorzuca kolejny umniejszający przytyk o „epatowaniu filmowymi buziami aktorów”, a na koniec dodaje do swojej litanii życzeń kolejne, tym razem nieco bezsensowne. Jeśli bardzo chcecie zajrzeć do tego, dość paskudnego, tekstu, to linkują go w swoich notkach blogowych Szprota i Zwierz.
Moja teoria o braku czasu znajduje zresztą potwierdzenie w kilku niezręcznościach w tekście. Nie odmówię sobie zacytowania najsoczystszych: „nabijanie kabzy facetom, z którymi nie chciałbym razem nawet oddawać moczu w tym samym śmierdzącym pisuarze” i „Oby was kac męczył do otrzeźwienia”. Oczywiście o ile drugie jest (jakże zabawną, ha, ha, ha) grą słowną, trudno jednak nie zwrócić uwagi, że kaz przychodzi właśnie po o(wy)trzeźwieniu. W pierwszym przypadku widzę kilku wielkich facetów tłoczących się w niedużym powieszonym na ścianie pisuarze. To dość zabawna wizja, ale nie wiem, czy autor miał właśnie taki zamiar…
Spektakl, który wywołał tyle pogardy i jadu. Seans w Multikinach już się odbył, ale będzie powtórka, a część innych kin jeszcze nie grała.
Po tym rozległym wstępie i drobniutkim rancie mogę jednak powiedzieć, że wcale nie mam ochoty wprost polemizować z tekstem pana Nowaka. Doskonale zrobiły to (linkowane już wcześniej) Katarzyny, a zresztą polemizować należy z tekstami, które są chociaż trochę merytoryczne, a nie z przykrym tekstem o tym, że ktoś nie poszedł na fajną sztukę, bo obrzydził go fakt, że będzie ją musiał oglądać w kinie. Jest to za to doskonały moment, żeby napisać kilka słów o samej idei oglądania transmisji i retransmisji rozmaitych przedstawień, a do tego trochę o aktualnych sezonach dwóch największych takich serii obecnych w Polsce. A jeśli nie największych, to przynajmniej najbardziej (mnie) interesujących.
National Theatre Live
Co więc tak oburzyło pana Nowaka? Choć może pytanie powinno brzmieć dlaczego tak późno? Transmisje z tej serii są w Polsce obecne już kilka lat, Multikino i British Council organizują już drugi sezon, a na świecie wszystko zaczęło się w 2009 i obejmuje teraz ok. 1100 transmisji w różnych miejscach świata dla 3,5 miliona osób. W Polsce poza Multikinami transmisje nadaje kilka kin studyjnych (dokładne dane na stronie NTLive).
Jest to pewnie najlepsza w Polsce okazja, zeby zobaczyć naprawdę dobry, dość klasyczny teatr, absolutnie dla każdego. Nie mam na myśli ceny, bo ta — choć w tym sezonie w Multkinach i tak niższa — może być zaporowa, ale raczej typ i sposób wystawiania sztuk. To jest to, co nazwałabym teatrem absolutnie powszechnym. Wystarczy przyjść i chłonąć. Oczywiście przedstawienia mają różny poziom, ale w zasadzie sam cykl jest gwarantem że poniżej pewnej granicy nie zejdziemy. Poniżej tej granicy, gdzie na scenie pojawiają się nagie męskie pośladki, które kompletnie nie mają powodu tam być, ale przecież sztuka ma szokować. A co ważniejsze — poniżej tej za którą zrozmienie o co, do diabła, chodziło reżyserowi i dlaczego uznał to za dobry pomysł, wymaga przeczytania kilku artykułów i wywiadów, które wszystko wytłumaczą.
„Audiencja” Petera Morgana z Helen Mirren to bardzo dobra sztuka, która została absolutnie genialnie zagrana. Jeśli będziecie mieli lub miały okazję — namawiam.
Warto pamiętać, że to co w Multikinie ukrywa się pod nazwą „Sztuka brytyjska w Multikinie” to w tym roku nie jest do końca to samo co NT Live. Mieliśmy w tym cyklu również pokazy z English National Opera (Peter Grimes, Benvenuto Cellini) i British Museum (Vikings: life and legend). Przez chwilę wyglądało na to, że w cyklu będą również rosyjskie balety (bodaj z Petersburga), ale widzę, że ta informacja została już ze strony wycofana. Niemniej jednak Multikino to jedno z nielicznych znanych mi kin, które zaplanowało pokazy tak daleko do przodu i poinformowało o tym swoją publiczność.
Łódzka Wytwórnia i warszawski Atlantic podają często spektakle z niezbyt dużym wyprzedzeniem, więc warto śledzić aktualności.
Co więcej NT Live w Polsce póki co wcale nie jest live. Na razie mamy tylko retransmisje.
Ten sezon NT Live nie jest póki co tak dla mnie interesujący jak sezon poprzedni, który był głównie po dziurki w nosie zapchany Szekspirem. A każdy Szekspir był inny od poprzedniego. Mieliśmy więc „Makbeta” Kennetha Branagha i Roba Ashforda, wystawionego w dekonsekrowanym kościele w Manchesterze zaledwie 6 razy (bilety na wszystkie przedstawienia rozeszły się w 8 minut), z Branaghem w roli tytułowej i Alex Kingston w roli lady Makbet. Mieliśmy „Hamleta” Nicholasa Hytnera z doskonałym Rorym Kinnearem w roli tytułowej. Mieliśmy „Koriolana” Josie Rourke z Donmar Werehouse, z bardzo dobrym Tomem Hiddlestonem jako Koriolanem i wspaniałym Markiem Gatissem w roli Meneniusa. Mieliśmy wreszcie „Króla Lira” Sama Mendesa (tak, tego Sama Mendesa) ze świetnym Simonem Russelem Bealem w roli tytułowej, to zresztą przedstawienie przypadło mi do gustu najmniej, co oznacza że i tak ze trzy razy bardziej niż dowolna adaptacja Szekspira, którą widziałam w Polsce.
Makbet. Branagh. 6 przedstawień. 8 minut na kupienie biletów. I nagła szansa na zobaczenie tego cuda w kinie. Zgroza spoziera na krytyków.
Mogliśmy też zobaczyć „Audiencję” Petera Morgana w reż. Stephena Daldry’ego z Helen Mirren w roli królowej i całą masą świetnych aktorów w rolach kolejnych premierów. Jeden z lepszych spektakli teatralnych, jakie widziałam w życiu.
Poza tym od czasu do czasu pojawiał się i pojawia w kinach „Frankenstein” Nicka Deara (na podstawie powiesci Mary Shelley, oczywiście) w reżyserii Danny’ego Boyle’a (tak, tego samego Danny’ego Boyle’a) z Benedictem Cumberbatchem i Johnnym Lee Millerem w rolach głównych — czyli na przemian Victora Frankensteina i stworzonej przez niego istoty. Mówię naprzemian, ponieważ przedstawienie zostało pomyślane tak, że na niektórych seansach Cumberbatch grał Potwora, a Miller Victora F., a na pozostałych — odwrotnie. Obie wersje zostały nagrane i obie bywają w kinach, ale nie zawsze łatwo się dowiedzieć wcześniej na którą z nich się idzie…
Był też w zeszłym sezonie „War Horse” Nicka Stafforda na podstawie powieści Michaela Morpurgo (tak, na tej samej podstawie Spilberg zrealizował niezbyt udany film) wystawiony przez South Africa’s Handspring Puppet Company. Czyli właściwie przedstawienie kukiełkowe, ale każdemu z Was życzę, żeby choć raz zobaczył takie kukiełki. Do tego genialne ballady Johna Tummsa uzupełniające muzykę Adriana Suttona — czyli powód dla którego mam na półce (no, nie przesadzajmy z tą półką, gdzieś leży…) pierwszą w życiu płytę z soundtrackiem z przedstawienia teatralnego.
Frankenstein, czyli teatr powszechny w najlepszym tego słowa znaczeniu. Można na to przedstawienie przyprowadzić klasę szkolną i powinni wyjść zachwyceni i zachwycone teatrem.
W tym sezonie nic nie dominuje tak, jak Szekspir w poprzednim. Mamy spore urozmaicenie — od antycznej tragedii, przez klasykę amerykańską i brytyjską farsę, aż do współczesnego hitu.
Mogliśmy więc zobaczyć „Mały rodzinny interes” („A Small Family Business”), czyli jedną z rzadziej (i słusznie) wystawianych fars Alana Ayckbourne’a. Jako wierna fanka Ayckbourna, strasznie cierpiąca, że my nie bardzo umiemy go wystawiać, miałam niesamowitą okazję zobaczyć, że niektórzy nawet z gorszego jego tekstu umieją zrobić coś ciekawego…
„Dziwny przypadek psa nocną porą” („The Curious Incident of the Dog in the Night-Time”) Simona Stephensa wg powieści Marka Haddona ze świetnym Lukem Treadawayem w głównej roli zdobyło w zeszłym roku 7 nagród Oliviera. Trudno się dziwić, bo sztuka jest niesamowita, nawet jeśli to nie do końca „mój” teatr. Zresztą w sumie w takim wypadku projekcje są tym cenniejsze. Nie wiem, czy zdecydowałabym się poświęcać czas i pieniądze na obejrzenie „Dziwnego przypadku…” na żywo, nawet gdybym miała okazję, a w ten sposób miałam jednak szansę przekonać się co to takiego.
„Medea” Eurypidesa (w nowej wersji Bena Powera), to pierwsza transmisja z NT którą świadomie opuszczę. Głównie z braku czasu, ale też nieco z braku zainteresowania tragedią grecką, zwłaszcza w uaktualnionym wydaniu. Niemniej Helen McCrory jest podobno (niektórzy już widzieli) świetna, więc każdy może sprawdzić co sądzi.
Koriolan z Donmar Warehouse. Straszne nieszczęście dla krytyka teatralnego, czyli sztuka, na którą mnóstwo ludzi przychodzi żeby popatrzeć na ukochanego aktora filmowego. Ja byłam gorsza — poszłam popatrzeć na ukochanego aktora telewizyjnego… (plakat jest czeski i jest to jeszcze zabawniejsze)
Wybieram się natomiast na „Tramwaj zwany pożądaniem” („A Streetcar Named Desire”) Tennessee Williamsa w reżyserii Benedicta Andrewsa z Young Vic. Powiedzmy sbie szczerze, nawet gdybym tego nie planowała wcześniej, to po takim uroczym felietonie, jak ten pana Nowaka, musiałabym się zdecydować. Owszem, Gillian Anderson, która gra tu Blanche znam (jak i większość moich znajomych) głównie z „Archiwum X” i kilku innych seriali (do których zresztą ma ostatnio świetną rękę), ale w przeciwienstwie do znanego krytyka, zdaję sobie też sprawę z tego, że za westendowe „What the Night is For” dostała Whatsonstage award dla najlepszej aktorki, a za „Dom lalki” była nominowana do takiegoż Oliviera. Recenzje znajomych (znów niektórzy już widzieli) nie są co prawda wyłącznie pozytywne, ale mam zamiar przekonać się sama, zwłaszcza że ostatni kontakt z „Tramwajem…” miałam dawno temu.
Multikino i łódzka Wytwórnia planują też w tym roku kolejne seanse „Frankensteina”, które mają szansę mnie skusić, zwłaszcza gdyby miała to być ta wersja aktorska, której jeszcze nie widziałam. Jeśli zastanawiacie się, czy nie spróbować NT Live, „Frankenstein” jest doskonały żeby sprawdzić, czy Was to bawi.
„Skylight” Hare’a to sztuka o której nawet bym pewnie nie usłyszała, gdyby nie NTLive.
Najbardziej jednak czekam na „Pześwit” („Skylight”) Davida Hare’a w reżyserii Stephena Daldry’ego (tego od „Audiencji”). Nagranie z West Endu z Carey Mulligan i Billem Nighy w rolacg głównych. W 1995, kiedy „Skylight” miał premierę w NT zdobył Oliviera dla najlepszej sztuki, do Davida Hare’a mam ogromne zaufanie, Stephen Daldry wyreżyserował spektakl, którym się zachwyciłam i kilka doskonałych filmów, a Bill Nighy jest jednym z moich ukochanych aktorów, zarówno filmowych, jak i telewizyjnych (State of Play!) i teatralnych (Arkadia w NT). Co może pójść źle? Znaczy, powiedzmy sobie to szczerze: absolutnie wszystko może pójść źle, ale ponieważ to transmisja z cyklu NT Live, mam niemal pewność, że nic źle nie pójdzie.
Tak się prezentuje to, co już wiemy. Na kolejne transmisje możemy mieć co najwyżej nadzieję. Ja mam tych nadziei dużo, zwłaszcza że nasze kina dotąd nie pokazały jeszcze ponoć doskonałego „Otella” w reżyserii Nicholasa Hytnera z Adrianem Lesterem i Rorym Kinnearem ani „The Habit of Art” mojego ukochanego Alana Benneta w tej samej reżyserii. Co więcej, ciągle mam nadzieję, że kiedyś będę mogła obejrzeć w kinie spektakl z okazji pięćdziesięciolecia National Theatre. Spektakl, który widziałam już co najmneij trzy razy w całości, a niektóre części pewnie dochodzą i do dziesięciu powtórzeń (DVD leży stale pod ręką), ale który jest tak absolutnie genialny, że chętnie pójdę na każdą projekcję, którą mi zaproponują.
„The Habit of Art” Benneta, sztuka o której obejrzeniu marzę od kilku lat.
Oczywiście dawne projekcje NT Live zawierają więcej takich klejnotów, ale przecież są jeszcze te planowane.
Weźmy choćby broadweyowskie „O myszach i ludziach” („Of Mice and Men”) Steinbecka w rezyserii Anny Shapiro, z Jamesem Franco i Chrisem O’Dowdem. Tak, mam na myśli przedstawienie z Broadwayu, które nagrano do cyklu NT Live jako pewnego rodzaju próbę. Czy jest sens nagrywać i transmitować przedstawienia do kin? W sumie pytanie podobne do tego, którego nie zadał pan Nowak. Nowak twierdzi, że nie warto, Broadway się zastanawia, a ja bym chętnie zobaczyła „O myszach i ludziach”, wszyscy by byli szczęśliwi…
Sam National Theatre ma w planach również transmisję najnowszej sztuki Toma Stopparda (którego kocham za „Arkadię” i „Rosenkrantz i Gulidernstern nie żyją”) „The Hard Problem”. Reżyserem ma być Nicholas Hytner, a pośród tematów będzie między innymi neuropsychologia. Biorę w ciemno.
„O myszach i ludziach” z Broadwayu. Niech to odniesie sukces i niech nagrywają kolejne sztuki…
Do tego „Man and Superman” („Człowiek i nadczłowiek”) Georga Bernarda Shawa w reżyserii Simona Godwina z Ralphem Fiennesem. I może i powinnam się wstydzić, że sztukę Shawa chcę zobaczyć głównie dlatego, że gra tam popularny aktor, ale odmawiam. I odmawiałabym wstydzenia się nawet gdybym szła na Fiennesa dlatego, że znałabym go wyłącznie jako Voldemorta z serii o Harrym Potterze. To doskonały aktor (który poważył się nawet na zagranie w scenie z „Pravdy”, którą kiedyś grał Anthony Hopkins i wyszedł z tego zwycięsko — patrz: 50 Years on Stage) i nie ma co się wstydzić, że chce się go obejrzeć.
Zresztą, jak zauważyła ostatnio w dyskusji Ninedin, nikt się nie dziwi, że ktoś idzie do opery na konkretnego wykonawcę, a krytyk teatralny ma coś przeciwko oglądaniu sztuki dla aktora.
MET Live in HD
A właśnie, skoro już jesteśmy przy operze, to kilka słów (nie no, serio, postaram się streszczać…) warto poświęcić transmisjom z Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Pisałam już kiedyś o Met Live i to nie raz, więc chciałbym się skupić tylko na tym sezonie, bo naprawdę warto.
Transmisje Met Live, tym razem naprawdę live (w znaczącej większości przypadków) odbywają się w kinach i innych instytucjach w całej Polsce. U nas w Łodzi transmisje organizuje Filharmonia Łódzka, w Krakowie kino Kijów, w Rzeszowie kino Zorza (wiem, bo mamy wspólny program na wszystkie trzy miejsca) itd. Kiedy ostatnio sprawdzałam można było MET obejrzeć i posłuchać w jakichś 10 miastach Polski.
„Opowieści Hoffmana” to dość dziwna opera, ale w sumie jest w niej wszystko co powinno być: kochliwy młodzieniec, kobieta w męskim stroju i bas śpiewający Tych Złych.
Sezon 2014/15 zapowiada się przepysznie. Do tej pory słyszałam „Makbeta” Verdiego, tóry nieco mnie zawiódł i „Wesele Figara” Mozarta (zresztą w reżyserii Richarda Eyre), który mnie niesamowicie zachwycił.
Przed nami dwie realizacje, które już widziałam (chociaż z inną obsadą) i mogę spokojnie polecić, czyli „Carmen” Bizeta (też Eyre’a) z Anitą Rachweliszwili i Ildarem Abdrazakowem w listopadzie i „Opowieści Hoffmana” Offenbacha (reż. Bartlett Sher) z Kate Lindsey, Thomasem Hamptonem i Vittorio Grigolo w styczniu. Zwłaszcza te drugie wyszły bardzo pięknie i naprawdę warto je zobaczyć.
Mamy jeszcze dwa spektakle grane już od jakiegoś czasu: „Cyrulika Sewilskiego” Rossiniego z Isabel Leonard. Lawrencem Brownlee i Christopherem Maltmanem (w listopadzie) i „Śpiewaków norymberskich” Wagnera (czyli jedyny tytuł tego sezonu, na który się nie wybieram, bo szczerze nie znoszę Wagnera) dyrygowanego przez Levine’a (w grudniu) i całe mnóstwo premier.
„Wesoła wdówka” Lehara jest operetką, więc również dobrym sposobem, żeby możliwie bezboleśnie przekonać się, czy transmisje z MET nas bawią.
Z tych, mamy w tym sezonie znienacka operetkę, czyli „Wesołą wdówkę” Lehara w reżyserii Susan Stroman z Renee Fleming i Nathanem Gunnem (styczeń). Widziałam zapowiedź i projekty sceny i kostiumów i zamierzam się doskonale bawić. Zwłaszcza że Nathan Gunn jest przepiękny, a i Renee Flemming niczego nie brakuje.
Na Walentynki z kolei MET proponuje „Jolantę” Czajkowskiego z Anną Netrebko i Piotrem Beczałą i „Zamek Sinobrodego” Bartoka, a wszystko to w reżyserii Mariusza Trelińskiego, dyrygowane przez Walerego Giergiewa. Treliński akurat mnie specjalnie nie zachęca (mówiąc delikatnie), ale co może być lepszego niż Sinobrody na Walentynki?
Miesiąc później Joyce DiDonato i Juan Diego Florez w „Pani Jeziora” Rossiniego w reżyserii Paula Currana. Joyce DiDonato jest chyba moją ukochaną śpiewaczką operową, ma głos, który nie tyle mnie zachwyca, co po prostu zdumiewa i słuchanie jej jest nieustającą przyjemnością. No a Rossini zawsze dobry, więc będzie sympatycznie, nawet jeżeli namieszają w wystawieniu. A z tego co widziałam to mieszanie będzie całkiem sensowne.
Joyce DiDonato w „Pani Jeziora” Rossiniego będzie niesamowita, tak jak we wszystkich innych swoich rolach.
Mamy wreszcie na koniec sezonu (kwiecień) kolejne podwójne przedstawienie. Tym razem „Rycerskość wieśniacza” Mascagniego i „Pajace” Leoncavallo. W obu występuje Marcelo Alvarez, w „Rycerskości…” także Zeljko Lucić i Eva-Maria Westbroek, a w „Pajacach” George Gagnidze. Reżyseruje David McVicar, dyryguje Fabio Luisi. David McVicar mnie przekonuje, zwłaszcza że koncepcja którą ma na te przedstawienia wygląda na oko bardzo ciekawie. No a poza tym człowiek przynajmniej raz w życiu powinien zobaczyć skąd się wzięło „śmiej się, pajacu”.
MET w Filharmonii Łódzkiej jest najfajniejszym co mi się muzycznie zdarzyło od wielu lat. Akustyka jest bardzo dobra (podejrzewam, że w kinach może być z tym gorzej), wystawienia i wykonania bywają genialne, a sam fakt, że to transmisja sprawia, że mam dużo większe szanse docenić szczegóły takie jak choćby mimika. Śpiewacy MET bywają doskonałymi aktorami.
To jak to jest z tymi transmisjami?
Ten element prawdopodobnie panu Nowakowi uleciał. Zapewne z pośpiechu, bo musiał tekst oddać na wczoraj. Wiecie, z dobrą transmisją jest trochę tak jak z Teatrem Telewizji. Widzimy dużo więcej niż byśmy mieli szansę zobaczyć siedząc na widowni.
Oczywiście, tracimy walor oglądania przedstawienia na żywo (no, w sumie, MET oglądamy często na żywo), a przynajmniej bezpośredniego obcowania z aktorami (bezpośredniego na tyle, na ile nas stać na bilet), ale za to zyskujemy możliwość dokładnego przyjrzenia się ich warsztatowi nie roniżc praktycznie nic z ogólnej wizji reżysera.
To w dobrych transmisjach. Transmisje z Met są świetne. Kamera wędruje dokładnie tak, jak bym ją posyłała, gdybym miała taką władzę. Nie ma zbędnych wąskich planów wtedy, kiedy chciałabym zobaczyć całą scenę. I na odwrót — kiedy na scenie nic ciekawego się nie dzieje, nie musimy się w nią wgapiać i próbować wypatrywać śpiewaka, bo dostajemy ładne zbliżenie. Umieją też robić plany amerykańskie, a nawet pokazywać więcej niż jedną osobę w kadrze. Bywają i przeitki na innych bohaterów na scenie, którzy mają coś do zagrania mimo że nie śpiewają.
Widać ogrom pracy włożony w przygotowanie transmisji i to, że wszystko jest wcześniej dokładnie wypróbowane.
Niby tylko składanka scen, a jednak jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie widziałam.
W National Theatre bywa gorzej. Transmisje są na ogół poprawne, ale zdarza się, że irytuje mnie to, że nie pokazują mi rzeczy w danym momencie istotnych. Nieco za bardzo skupiają się na zbliżeniach, za mało mamy szerokich planów (to bardzo przeszkadzało choćby w przypadku farsy Ayckbourne’a), nie zawsze mamy ten komfort, żeby zobaczyć aktora do którego gra inny aktor.
Z drugiej strony, jest coraz lepiej. „Dziwny przypadek psa nocną porą” był nakręcony bardzo sprawnie (co w przypadku tej sztuki jest niezmiernie istotne), pięćdziesięciolecie NT jest świetnie zrealizowane. Można mieć nadzieję, że NT uczy się na błędach, które pewnie czasem wytykają im krytycy. Tacy którzy, w przeciwieństwie do felietonisty Stołecznej, jednak chodzą na transmisje w kinowych budach.
Zwłaszcza że w rzeczonych budach można często zobaczyć poziom, na który w Polsce nie mamy najmniejszej szansy.
Żeby nie było — naprawdę staram się chodzić do teatru, ciągle mając nadzieję, że i w łódzkich teatrach można trafić na coś wartościowego. Owszem, zdarza się, ale tak rzadko, że powoli się zniechęcam. Teatr Wielki ze swoimi operami i operetkami bywa nieco lepszy, ale wciąż myśl o wizycie w teatrze przeraża, myśl o transmisji raduje.
Jeśli dyrektorzy naszych teatrów chcieliby, żebym swoje ciężko pożyczone pieniądze wydawała u nich (tak jak chce tego pan Nowak), niech łaskawie wezmą to pod uwagę. A najlepiej niech pójdą obejrzeć transmisje z Met i NT Live i się zainspirują.
Linki:
NT Live o większości miejsc, które nadają transmisje informuje na swojej stronie, chociaż czasem z pewnym opóźnieniem. Można tam również poczytać o spektaklach i obejrzeć trailery.
Met Live in HD ma podstronę na stronie Metropolitan Opera. Można na niej znaleźć informacje o spektaklach, streszczenia librett i miejsca, które transmitują Met Live na całym świecie.
Multikino transmituje NT Live w kilkunastu kinach w Polsce, w tym momencie w cyklu „Sztuka brytyjska w Multikinie”. Tutaj jest strona internetowa, a tu wydarzenie na FB.
W Łodzi NT Live daje też kino Wytwórnia 3D (na szczęście nie w 3D), ale informacje są na ogół dość późno. Poza tym mają niewygodne siedzenia, ale i tak ich lubię.
W Warszawie NT Live daje też kino Atlantic (razem z samorządem doktorantów UW). Informacje też są podawane późno.
Podstronę Filharmonii Łódzkiej dotyczącą projekcji Met Live znajdziecie tutaj.
Wpis Szproty o felietonie pana Nowaka i kulturalnym snobizmie jest tu.
Wpis Zwierza Popkulturalnego o paskudnej pogardzie w tekście Nowaka tutaj.
Wpis Fabulitas o okropnych teatralnych bezeceństwach w Londynie przeczytacie tu.
PS. Jest też możliwość, że pan Nowak chciał po prostu wywołać dyskusję i w ten sposób rozpropagować ideę transmisji. Jeśli tak było, to mam nadzieję, że mu się udało…
Było tak: ponotowałam sobie co trzeba będzie w tym iesiącu przesłuchać na iPlayerze BBC i co z tego postarać się nagrać. I wtedy okaało się, że właśnie mam w ręku szkic wpisu, który co prawda pewnie nikomu się nie przyda, ale za to będzie się przyjenie pisał i sprawi że nei stracę całkiem zdolności spisywania czegoś poza sprawozdaniami i projektami w robocie.
Jak pewnie wiecie (choć jest też szansa, ze nie wiecie) BBC to nie tylko telewizja, ale również cała masa stacji radiowych. Na dodatek niemal każdą audycję można przesłuchać w Internecie przez jakiś czas po emisji. Ten czas zresztą ostatnio zwiększył się z tygodnia do miesiąca, więc w zasadzie można nie robić nic innego w wolnym czasie, tylko słuchać BBC…
Zwłaszcza że (oczywiście) tak jak i w telewizji ich programy są na najwyższym poziomie. Jeśli złapiecie tego bakcyla tak mocno jak ja, wkrótce zaczniecie orientować się, która lokalna rozgłośnia robi najlepsze słuchowiska (zdecydowanie Radio Cymru, czyli oddział walijski) i których reżyserów najbardziej lubicie (ja w tym momencie głosowałabym chyba na Saszę Yevtushenko). Jeśli nie, macie szansę spędzić kilka godzin w tygodniu na słuchaniu świetnych audycji i bezbolesnym szlifowaniu języka. Jeśli sądzicie, że nie zrozumiecie – przeczytajcie przedostatni akapit. Jest do Was.
Poniżej bardzo subiektywny wybór najciekawszych programów z ostatniego miesiąca wraz z bardzo skrótową argumentacją. Niektóre są dostępne dłużej, inne krócej, generalnie starałam się zacząć od tych najstarszych, przy których warto się pospieszyć. Pamiętajcie, że zdecydowanej większości z tych audycji nawet nie napoczęłam, więc to nie muszą być trafne strzały.
Taki mały przewodnik dla tych, którzy chcieliby zacząć słuchać, a nie wiedzą gdzie zacząć.
W ramach książki na dobranoc przez dwa tygodnie Ian McKellen czytał Dolinę strachu Arthura Conan Doyle’a. Dokładniej czytał od poniedziałku do piątku, bo Book at Bedtime tak jest nadawana. Każdy odcinek trwa kwadrans, więc mamy tu bardzo przyjazny w słuchaniu w krótkich przerwach format 10×15′.
Inny regularny cykl na BBC4, Afternoon Drama. Zazwyczaj pojedyncze odcinki, zazwyczaj 45 minut. Tutaj mamy komedię o neighbours, architecture, tradition versus modernism – and James Bond. Mnie to zachęca. Do tego reżyseruje Gaynor Macfarlane, a mam z nią dobre doświadczenia, więc pewnie spróbuję. Format 1×45′.
Dawno miałam zamiar przeczytać kryminały Padury, bo ponoć dobre. Spróbujemy go poznać od tej strony, będzie szybciej. Bardzo dobrze się sięga po książki po przesłuchaniu słuchowisk, swoją drogą. Mam doświadczenie, niestety. Format 4×60′ (czyli zawsze szybciej niż książki, jeśli nie będzie na tyle dobre, że po książki i tak się będzie chciało sięgać…).
Taki cudowny temat na opowieść: pasterz z Aberdeenshire przybywa ze swoim stadem i wiernym psem pasterskim do Londynu. A wszystko w latach dwudziestych. Piszą tak: in the 1920s and 30s, sheep were used in London parks to keep the grass down. Hyde Park, Kensington Gardens, Clapham Common and Hampstead Heath all had sheep grazing on them, and there was much competition between shepherds to get their flocks chosen for the privilege. A do tego to tylko dwa króciutkie odcinki (2×15′).
Dlaczego warto: lata dwudzieste, Londyn, owce!, no i czyta Bill Paterson.
No wiecie, George Eliot. Strasznie lubię jej powieści, a tak naprawdę mało ich znam. Tutaj mamy czworokąt miłosny, zdrady, seks, nieślubne dzieci, przestępstwa, sądy i mnóstwo innych radości. Zresztą generalnie radio BBC najczęściej służy mi do nadrabiania klasyki, więc to idealny strzał. Tym razem trzy tygodnie, więc 15×15′.
Dlaczego warto: George Eliot, dziewiętnastowieczna proza angielska, w ogóle XIX w., romans.
Znowy Afternoon Drama, ale tym razem w jednym z moich ukochanych rodzajów: dramatyzowana (czasem mniej, czasem bardziej – tutaj mamy drama-documentary, czyli mniej) opowieść o historii techniki. Słuchałam już kilkunastu tego typu (między innymi świetnej audycji o Giermanie Titowie) i żadna nie zawiodła. Tym razem historia o trzynastu dziewczyn, które nigdy nie poleciały w kosmos, chociaż niektóre były lepsze od facetów, którzy polecieli. A do tego Produkcja Cymru/Wales, więc pewniak. Tak jak poprzednio 1×45′.
Dlaczego warto: historia podboju kosmosu, podły feminizm.
Po pierwsze – wiadomo, klasyka. Klarysa Richardsona to jest ten kawałek brytyjskiej literatury, po który raczej nie sięgnę w formie pisanej, ale przez uszy, czemu nie? Po drugie jest na zdjęciu. Niebezpiecznego dla naszej bohaterki lowelasa, pardon – libertyna, Roberta Lovelace’a, gra Richard Armitage. A Richard Armitage ma głos taki, że tylko siedzieć i słuchać. Nawet 4×60′.
Dlaczego warto: Richard Armitage. Myślę, że to wystarczy.
Wiadomo, Cadfael. Podobno są jeszcze na świecie osoby, które nie tylko nie przeczytały żadnego tomu przygód braciszka Cadfaela, ale nawet nie widziały żadnego odcinka serialu z Derekiem Jacobim. Są też takie, co przeczytały większość i oglądały cały serial, ale i tak chętnie przyjmą Cadfaela w każdej dowolnej formie, bo jest świetny. Format 5×30′.
Znowu Afternoon Drama. Tym razem mocno snobistycznie na dodatek. O tym jak w 1913 roku, w Dublinie, W. B. Yeats mógłby się poróżnić z młodym Seánem O’Caseyem o sztukę Rabindranatha Tagore. No co? Mówiłam, że snobistycznie, ale jakie to może być fajne! Znów 1×45′.
Jawiem, że prawdopodobnie jestem jedną z nielicznych osób, które chcą przyjmować rosyjskojęzyczną klasykę w angielskim tłumaczeniu, ale ta wersja ma pewną zaletę, której nie miałyby wersje w innych językach: Toby’ego Jonesa. Uwielbiam Toby’ego Jonesa. Format: 2×60′.
Dlaczego warto: Toby Jones, no i sam Obłomow też fajny…
Obiecałam sobie, że nie będzie więcej niż dziesięć, więć nie będzie. Ale spokojnie znalazłabym drugie i trzecie tyle. Zwłaszcza że przeglądam zazwyczaj tylko kategorią Drama, a ciekawych kategorii jest sporo. Jest co odkrywać.
W kwestii poziomu znajomości języka: próbujcie. Ja zaczynałam słuchać słuchowisk brytyjskiech kiedy sądziłam że nie ma najmniejszych szans, żebym dała radę, bo nawet serialu bez napisów nie zrozumiem. I okazało się, że jakoś magicznie jestem w stanie pojąć co mówią. Można zacząć od czegoś, co się już zna w innej wersji (książka, film), to też ułatwia, człowiek się nie boi, że się pogubi w fabule. Co więcej — warto spróbować nawet jak się nie przepada za audiobookami (ja nie przepadam) i polskimi słuchowiskami. Może to moja brytofilia, ale to po prostu zupełnie inna rozrywka.
A ponieważ obliczyłam sobie, że w sumie wybrane programy mają jedyne trochę ponad 20 godzin, biorę się za słuchanie, żeby się wyrobić przed świętami, bo na święta zawsze jest mnóstwo dobra. Wy też słuchajcie.
Wpis ten (symbolicznie) dedykowuję pamięci
pań Perez, Lewis, Quirke, Tolin, Farrow i wszystkim innym.
Doskonale wiemy, że żeby stworzyć postać interesującego policyjnego (lub nawet niepolicyjnego) detektywa na potrzeby telewizji, musimy koniecznie wymyślić coś, co będzie go wyróżniać. Możemy mu wymyślić charakterystyczne cechy (takie jak nadludzka spostrzegawczość, czy umiejętność odkrywanie kłamstw), zaburzenia (jak – powiedzmy – agorafobia, socjopatia, czy zaburzenia z szerokiego spektrum autyzmu), uzależnienie albo zwykłe nieprzystosowanie społeczne. Możemy uderzyć w stronę wymyślenia możliwie najdziwniejszego zawodu i wytłumaczenia dlaczego mimo wszystko będzie rozwiązywał zagadki kryminalne (od poziomu łatwego: patolożka, psycholog, przez średni: antropolożka, ludzie sprzątający miejsca śmierci, po trudny: pisarz, duchowny). Możemy wreszcie całkowicie odpuścić sobie realizm i wymyślić, dajmy na to, bohatera nieśmiertelnego albo, przykładowo, tajemniczo obudzonego po dwóch i pół wiekach (lub – przeciwnie – 33 lata wcześniej).
To wszystko dobre, sprawdzone metody, często stosowane zbiorczo. Ale klasyka klasyki to oczywiście przeszłość. Możliwie mroczna. A jeżeli już nie mroczna, to przynajmniej smutna, zawierająca jakąś stratę lub morze nieszczęść. Ostatecznie może po prostu przepracowywać się na śmierć. Generalnie, kiedy rozważymy telewizyjnych detektywów jako zbiorowość, ludzie względnie normalni i z normalnym życiem będą się wśród nich trafiać niezwykle rzadko (i, prawdopodobnie, czuć mocno nieswojo). To pewnie powód dla którego taką sympatią darzę seriale w rodzaju Midsomer Murders,Death in Paradise czy nawet Scott and Bailey, z postaciami, które można spokojnie nazwać normalnymi i nie przestrzeli się przesadnie. Możliwe, że jeśli opisane wyżej mechanizmy będą się dalej pogłębiać, ktoś w końcu wpadnie na genialny pomysł i nakręci serial o detektywie fascynującym ponieważ nie ma żadnych cech specjalnie znaczących i dziwacznych.
Póki co tacy bohaterowie i bohaterki trafiają się niezwykle rzadko (chociaż bohaterki jakby częściej, widać ciągle bycie kobietą uznawane jest za wystarczająco wyróżniającą cechę), więc poza ich wyłapywaniem i hołubieniem, oglądam detektywów zwyczajnych, czyli nadzwyczajnych. Ostatnio trafiam głównie na takich z traumatycznymi doświadczeniami, a najczęściej na takich co stracili żonę. Skoro więc w ciągu ostatnich kilku miesięcy natknęłam się na co najmniej pięć takich przypadków, postanowiłam uznać, że to sprawa poważna i poświęcić jej notkę.
Podejdźmy więc do sprawy metodycznie i zastanówmy się, czy za ten motyw jest odpowiedzialny jakiś seryjny scenarzysta. Doktor Tony Hill* z Wire in the Blood wytłumaczył mi ostatnio, że według jednej z definicji o serii możemy mówić dopiero przy czterech sprawach. Nie miał zresztą racji, bo był ekranizacją powieści z 1995 roku, a teraz definicje mówią już o dwóch. Poza tym wydarzenia musi oddzielać pewien czas i często zdarzają się w różnych miejscach. Przyjrzyjmy się więc naszym sprawom.
John Simm jak zwykle doskonały, ale serial też niczego sobie.
Serial** świeżutki, z końca kwietnia tego roku. Jego podstawowym atutem jest John Simm w roli Marcusa Farrowa. Historyjka dość schematyczna dla tego gatunku: gliniarzowi ktoś zabija żonę i dziecko, gliniarz zostaje oskarżony o morderstwo, gliniarzowi udaje się uciec, gliniarz szuka winnych, bo chce się zemścić.
Jednocześnie poza typowymi zagraniami mamy tu bardzo solidny scenariusz, ładny rozwój postaci w zaledwie trzech odcinkach (świetna jest choćby policjantka zajmująca się sprawą), piękny warsztat (dźwięk, muzyka, światło praca kamery, takie tam – ujęcia bywają naprawdę piękne) i bardzo dobre w porywach do świetnego aktorstwo (John Simm, oczywiście, ale też Rosie Cavaliero w roli wspomnianej policjantki).
Polecam, może bez ogromnego nacisku, ale z przekonaniem. Moim zdaniem każdy kolejny odcinek jest lepszy od poprzedniego, a już pierwszy jest bardzo ciekawy (strasznie podoba mi się konstrukcja, w której początek opowieści to ucieczka Marcusa z więziennego vana). Dodatkowo, w ramach ciekawostki IMDb donosi, że This project was shot using available light only (without film lighting) and without traditional grip equipment. It is thought to be the first mainstream show shot this way in UK. Może to Was zaciekawi.
Szetlandy mogą sobie mieć ponad dwa razy mniej ludności niż Zgierz, ale trochę trudniej dotrzeć na miejsce przestępstwa.
Serial w którym absolutnie się w tym roku zakochałam. Detektyw Inspektor Jimmy Perez niedawno wrócił na Szetlandy po śmierci żony. Opiekuje się jej córką z pierwszego małżeństwa i zajmuje się zwalczaniem zbrodni na wyspach. Żeby było ciekawiej, w tym samym mieście mieszka też biologiczny ojciec jego córki, z którym DI Perez się przyjaźni. A na Szetlandach, oczywiście, znajdzie wystarczająco trupów, żeby być zajętym.
Owszem, zakochałam się przede wszystkim w przepięknych ujęciach wysp, ale (chociaż to wystarcza, żeby patrzeć i patrzeć) serial ma dużo innych zalet, które tę miłość wzmocniły. Po pierwsze i zaskakujące: absolutnie nie jest przemroczniony. W odcinku może występować dziwaczny człowiek z oswojonym krukiem, ale całość nie stara się przekonać widza, że na całych Szetlandach ludzie tylko piją, płaczą, gwałcą i mordują. Przeciwnie, sprawy są ciekawe i ładnie skonstruowane. Za te dwie zalety możemy podziękować Ann Cleeves, na której powieściach został oparty serial. I może trochę komuś, kto zdecydował, że każdej sprawie poświęcone zostaną dwa godzinne odcinki, dzięki czemu wszystko ma naprawdę szansę wybrzmieć.
Poza tym mamy tu bardzo dobre aktorstwo (Douglas Henshall wyrasta na jednego z moich ulubionych aktorów kryminalnych), a że aktorzy mają co grać, patrzy się na to z radością. Układy rodzinne głównego bohatera też są rozgrywane bardzo ciekawie i zupełnie niestereotypowo. Pewnie dzięki bliskości Szetlandów i Skandynawii… Co więcej, moje mroczne serduszko rozgrzewają urocze szczegóły, które tak rzadko można zobaczyć w ponurych filmach o dzielnych detektywach: DI Perez nosi ciepłe wełniane swetry, a jak wychodzi na zewnątrz i jest zimno, zamiast cierpieć w milczeniu i być twardym mężczyzną – wkłada czapkę (!). Do tego ślicznie pokazane realia życia i pracy na małych wysepkach i mamy serialowy majstersztyk.
Zdecydowanie jeden z moich ukochanych seriali zeszłego roku.
Shetland [ITV Studios for BBC Scotland, 8×60′, 2 serie, trzecia w 2015]
Detektyw Tolin będzie się musiał odkryć prawdę i zmierzyć się ze swoimi demonami.
Wspominałam już, że Douglas Henshall wyrasta na mojego ukochanego aktora kryminalnego? Tutaj mamy drugi powód, dla którego wspominałam. Serial, który miałam na oku od czasu, kiedy miał premierę. W końcu dałam mu szansę głównie ze względu na to, że w jednej z ról występuje Paul McGann, a ja potrzebowałam obejrzeć coś z Paulem McGannem. Oczywiście, sam McGann byłby wystarczającym powodem, żeby polecać (zresztą poza nim obsada aż się skrzy od aktorów, których znamy i kochamy z BBC), ale okazało się, że w Collision jest sporo więcej.
Detektyw Inspektor John Tolin wraca do pracy po przerwie spowodowanej śmiercią żony w wypadku samochodowym, w którym okaleczona została również jego córka. Oczywiście, pierwsza sprawa jaka się trafia (i jaką za wszelką cenę chce poprowadzić), to sprawa karambolu na autostradzie, którego przyczyny koniecznie trzeba wyjaśnić, a najlepiej, żeby tymi przyczynami nie okazali się policjanci drogówki ścigający czarnego chłopaka, bo kto by chciał mieć na głowie proces o rasizm i prześladowanie mniejszości. Drugie oczywiście: z policjantką, która współprowadzi śledztwo ma wspólną burzliwą przeszłość.
Wszystko to brzmi jak bardzo typowa policyjna fabułka z dużym naciskiem na przeżycia prywatne bohatera. Ale otóż nie. Cały urok tego serialu polega na konstrukcji, dzięki której razem z naszym dzielnym detektywem dowiadujemy się coraz więcej o uczestnikach wypadku. Obserwujemy jednocześnie pracę policji starającej się dociec jego przyczyn i wydarzenia sprzed (a potem także te w trakcie i po) wypadku. Poznajemy naszych bohaterów, zaczynamy ich darzyć emocjami, a jednocześnie wiemy do czego wszystko zmierza. Świetnie napisany scenariusz*** wyszedł spod klawiatury Anthony’ego Horowitza (tak, tego od Domu jedwabnego), który poza byciem uznanym pisarzem jest też doskonałym scenarzystą z ogromnym doświadczeniem.
Do tego obsada zawierająca sporą część najlepszych aktorów drugoplanowych, jakich trzyma w szafie BBC. Poza wymienionymi Douglasem Henashallem i Paulem McGannem, mamy też Phila Davisa, Davida Bambera, Claire Rushbrook czy Christophera Villiersa. Kawał świetnego aktorstwa. A na deser, piątym odcinku, jedna z najpiękniejszych scen w historii telewizji, rozgrzewająca serce każdego nerda. Warto, naprawdę warto.
DI Lewis i sierżant Hathaway to najlepiej napisana para detektywów jaką widziałam od lat.
Inspektor Morse jest w brytyjskiej telewizji instytucją. Licząc razem z odcinkami specjalnymi, serial o jego śledztwach miał 33 części (od 1987 do 2000) i zawierał niemal tylu ważnych brytyjskich aktorów, co ekranizacje Agathy Christie. Sześć lat po jego zakończeniu, swojego własnego serialu doczekał się wierny sierżant Morse’a, Robert Lewis. Tym razem sam jest Detektywem Inspektorem i wraca do Oksfordu kilka lat po (co Was może już nie zaskoczyć) śmierci żony w wypadku samochodowym. Do pomocy dostaje sierżanta Hathawaya i razem rozwiązują zagadki Oksfordu.
To miał być miły i niewymagający sposób spędzenia długich zimowych wieczorów i wcale się wiele po Lewisie nie spodziewałam. Okazało się, że serial jest dowcipny, zagadki względnie sensowne (z pewnymi wyjątkami), ale najwięcej radości sprawiła mi relacja między głównymi bohaterami. Zupełnie znienacka trafiłam na najbardziej naturalne dialogi i najładniej napisaną parę detektywów jaką widziałam od lat. Lewis i Hathaway mówią i zachowują się dokładnie tak, jak to robią ludzie, których znam (wbrew pozorom to niesamowicie rzadkie w telewizji). Dodajmy do tego widoczki Oksfordu i mnóstwo nawiązań do wszelkiej kultury i popkultury i jestem kupiona.
Biorąc pod uwagę, że kolejny spinoff Morse’a – Endeavour – jest ostatnio na podium moich ukochanych seriali ever, a kilka książek Colina Dextera o inspektorze przeczytałam z ogromną przyjemnością (oraz wysłuchałam słuchowisk na ich podstawie – z równą przyjemnością), uznaję się za całkowicie zindoktrynowaną wyznawczynię Morse’a. I mam szczerą nadzieję, że za jakieś 10-15 lat (po długim i szczęśliwym żywocie Lewisa), w telewizji pojawi się kolejny serial detektywistyczny o Oksfordzie, tym razem pod tytułem Hathaway.
Lewis (+pilot) [Granada Media/Television, ITV Productions/Studios for ITV, 30×90′, 8 serii, dziewiąta w 2015]
*
Pewne podobieństwo wykazuje też inna z niedawnych spraw, przyjrzyjmy się jej na wszelki wypadek.
Lata pięćdziesiąte w Dublinie osnute są papierosową mgłą.
Quirke to kolejny z tegorocznych seriali (premiera w Irlandii w lutym, w Anglii w maju) i kolejne moje zauroczenie. To coś, co BBC umie robić doskonale: świetnie obsadzony miniserial osadzony w przeszłości (tym razem mamy Dublin at 50.), który zgrabnie łączy wątki kryminalne z historią głównego bohatera i szerszą panoramą społeczną.
W roli głównej mamy tu świetnego Gabriela Byrne’a, który w ramach odpoczynku od Ameryki zrobił sobie sentymentalną wycieczkę do czasów i miejsca swojego dzieciństwa. Quirke jest patologiem w dublińskim szpitalu, który od 20 lat zapija się po śmierci żony (i innych mrocznych tajemnicach przeszłości), a czasami czuje się zmuszony pomóc policji w dochodzeniu (nie zawsze ku jej radości). Doskonała obsada zawiera też m.in. Michaela Gambona jako przybranego ojca głównego bohatera i Nicka Dunninga w roli jego syna i przybranego brata Quirke’a. Dodajmy do tego ciężkie tematy, mnóstwo whiskey i papierosów oraz mroczny Dublin, a dostaniemy trzy odcinki, które pozostawią nas na głodzie.
Quirke [BBC Drama Production for BBC One & RTÉ One, 3×90′]
***
Poniżej mogę pojawić się spoilery. Staram się trzymać je na uwięzi (i raczej nic ważnego nie zdradzę), ale jeśli jesteście z tego gatunku, który ma uczulenie na najmniejsze szczegóły – aż do podsumowania czytajcie z zamkniętymi oczami.
W ramach przerywnika przedspoilerowego: Lewis i Hathaway, bo naprawdę chcecie obejrzeć Lewisa.
Jak widać, mamy kilka przypadków w różnym czasie i miejscach (od Dublina do Oksfordu), ale co z modus operandi? A na poważnie(j), przyjrzyjmy się jak nasi dzielni detektywi radzą sobie ze stratą żony. Wbrew pozorom w zasadzie każdy z tych seriali wykorzystuje motyw utraty w innym celu.
Najbardziej klasyczne jest tu Prey, w którym widzimy bohatera świeżo po śmierci żony, najpierw w szoku, a potem skupionego na odkryciu prawdy i zemście. To w zasadzie najprostszy możliwy schemat. Chcemy stworzyć fabułę w której ktoś się mści? Zabijmy mu żonę/dziecko/partnera. Takie fabuły tak naprawdę są samograjami. Nie trzeba nawet specjalnie pokazywać relacji z utraconą osobą, bo i tak wiadomo o co chodzi.
W Prey dostaniemy dodatkowy ciężar gatunkowy pod sam koniec, kiedy okaże się, że nie wszystko było tak piękne, jak wyglądało na pierwszy rzut oka, ale powiedzmy sobie szczerze: tutaj utrata żony to bardziej pretekst niż ciekawy motyw służący do ubarwienia bohatera. Prawdziwie ciekawy byłoby dopiero dowiedzenie się jak Marcus poradzi sobie później. Czy zacznie sobie układać życie jak Jimmy Perez, czy będzie rozpamiętywał jak Quirke, czy może pójdzie tropem bohatera Hinterland****, który ma zwidy, cierpi i generalnie nie nadaje się do pracy.
Oczywiście, że wolimy (my, Ysabell) tych, co próbują sobie radzić. Chyba że nieradzący sobie są tak malowniczy jak Gabriel Byrne z Quirke’a. Quirke stracił żonę jakieś dwadzieścia lat temu, ale ciągle przeżywa i okresowo usiłuje zapić się na śmierć. Oczywiście ma to związek z różnymi okolicznościami dodatkowymi związanymi z jej śmiercią i ich małżeństwem, ale to już trzeba obejrzeć samodzielnie.
W ogóle to jest serial, w którym fabułki detektywistyczne są mocno pretekstowe, a tak naprawdę obserwujemy rodzinną telenowelę i obrazki obyczajowe z epoki. Właściwie wszystko co dzieje się z głównym bohaterem (a niemal wszystko co w ogóle dzieje się w serialu) wynika w jakiś sposób z utraty żony i jej konsekwencji. Poznamy w trzech odcinkach dość dokładnie historię ich znajomości, zawiłości tej historii, rodziny obu stron i ich układy i w ogóle bardziej się będziemy przejmować nieustającym poczuciem winy głównego bohatera niż jakąkolwiek zagadką kryminalną. Ta fabuła jest na zupełnie odwrotnym do Prey biegunie, tutaj wszystko kręci się wokół żony i jej śmierci, chociaż ta nastąpiła tak dawno temu. Przy czym napisane jest to o tyle dobrze, że widz nie ma problemu z kupieniem całej historii z dobrodziejstwem inwentarza.
Natomiast jeśli chodzi o bohaterów, którzy starają się sobie radzić, mamy pozostałych panów. Najsłabiej radzenie sobie wychodzi Jackowi Tolinowi z Collision, który stracił żonę niedawno, codziennie zmaga się z kalectwem córki, w pracy bada sprawę kolizji, a do tego z więzienia wychodzi właśnie sprawca wypadku. Mamy tu znowu bohatera z ogromnym poczuciem winy. Bo przecież nie było go przy wypadku żony. Bo mu nie zapobiegł. Bo na pewno, gdyby był na miejscu coś by poradził. Bo czuje się winny, że nie miał takich układów z żoną jak powinien. I tak dalej i tym podobne. Oczywiście szukając winy w sobie, Jack nie przestaje winić innych, niezależnie od tego czy rzeczywiście mieli jakiś wpływ na wypadek, czy ich wina jest czysto symboliczna. Mamy tu bohatera miotającego się, próbującego jakoś uporządkować swoje emocje, życie i układy z córką.
Zresztą tak naprawdę w samym Collision historia detektywa jest mocno drugorzędna i nie zajmuje tyle czasu, ile można wnioskować z powyższego opisu. Za to strata bardzo pięknie pozwala scenarzyście scharakteryzować bohatera, pokazać jego motywacje i wytłumaczyć relacje z innymi osobami, a wszystko to w stosunkowo krótkim czasie, co jest ważne, bo przecież mamy tu do czynienia z pięcioma krótkimi odcinkami, a na dodatek trzeba je podzielić pomiędzy wielu bohaterów.
W dłuższym serialu takie kwestie można odłożyć na dalszy plan i nie skupiać się na tym konkretnym aspekcie naszego bohatera. Ten sam Douglas Henshall, w Shetland gra znowu bohatera, który niedawno stracił żonę, a do tego ma córkę, którą się opiekuje. Henshall w ogóle bardzo dobrze gra z młodzieżą, świetnie się nadaje do wszystich ról ojców i innych wujów, a wypada w takich scenach dobrze nawet jak konkretna postać nie umie za bardzo z młodzieżą sobie radzić (jak na przykład w Silence*****).
Jimmy Perez z Shetland ma z córką (przypominam że przybraną) stosunki dobre, chociaż nie zawsze. W ogóle ich relacja opisana jest bardzo celnie i jest tak prawdziwa, jak się da w kryminalnym proceduralu. Oboje zresztą cierpią z powodu straty żony i matki, która wyraźnie nastąpiła na tyle niedawno, że ciągle jest świeżą raną. Tutaj jednak bohater nie jest (już?) na etapie szukania winy w sobie czy innych osobach. Jeśli Perez kogoś wini, to Boga, czy może bardziej los. To ten moment, kiedy człowiek zadaje sobie pytanie „dlaczego ja?”, „dlaczego to się przytrafiło właśnie nam?”. Dzięki temu można ładnie wzbogacić wątek relacji z córką i – wspomniany wcześniej – wątek relacji z jej ojcem biologicznym. Strata żony buduje nam tu postać, kiedy najbardziej tego potrzebujemy, na samym początku serialu, a później bohater powoli przestaje być przez nią definiowany. Owszem, zobaczymy jak sobie dalej radzi, ale Jimmy Perez stanie się powoli po prostu Jimmym Perezem, a nie „detektywem, który stracił żonę i cierpi”.
W przypadku inspektora Lewisa w Lewisie było jeszcze łatwiej. Z założenia wszyscy powinni Robbiego Lewisa znać z Morse’a, więc trzeba tyko zaznaczyć co się pomiędzy czasami sierżanta a czasami inspektora pozmieniało. A do takiego zaznaczenia nie ma to jak śmierć żony… Nie, ale poważnie, to był naprawdę dobry ruch. Żona Lewisa ginie potrącona przez samochód, a sprawca ucieka. A my mamy do kolekcji jeszcze inny etap żałoby, czy może jeszcze inną reakcję: nasz bohater ma głębokie poczucie braku domknięcia.
Motyw wypadku żony inspektora będzie wracał co jakiś czas, nie w każdym odcinku będzie istotny, ale pozwoli scenarzystom nie tylko pokazać zmianę bohatera, ale również zbuduje część jego relacji ze współpracownikami. Bo Lewis na początku serialu zdecydowanie ze stratą pogodzony nie jest i w zasadzie każda o niej wzmianka skutkuje mniejszym lub większym wybuchem. Z czasem wiele się zmienia, ale ciągle motyw powraca, pozwalając obserwować zmiany, jakie zachodzą w stosunku inspektora do utraty. W pewnym momencie dochodzimy nawet do tego, że poczucie winy, które ogarnia Lewisa dotyczy tego, że zamiast dokończyć sprawę zajął się żałobą. Przy czym, tak jak mówiłam, te motywy są dość delikatnie rozsiane w całym serialu i (poza chyba dwoma momentami) służą do opisywania postaci, a nie do popychania do przodu akcji.
Pięć seriali, pięć różnych ujęć tego samego motywu. Bardzo ciekawe tak sobie porównać pomysły scenarzystów (i autorów), zwłaszcza że wszystko to są seriale dobre, bardzo dobre i świetne. Polecam z czystym sumieniem.
I jeszcze Quirke na koniec spoilerów, bo taki stylowy.
***
Czy nasi bohaterowie wystarczająco dobrze radzą sobie ze stratą żony? No cóż, we wspomnianym na początku Wire in the Blood oglądałam ostatnio odcinek o panu, który radził sobie z tym problemem zabijając i masakrując kilka osób, więc jestem skłonna powiedzieć, że radzą sobie na pewno lepiej niż wielu innych.
Jeśli mam z powyższego wysnuwać jakiś wniosek, to chyba tylko taki, że lepiej jednak nie zostawać żoną detektywa (wszystko jedno czy zawodowego, czy hobbysty), bo ma się zwiększone ryzyko zgonu dla pogłębienia postaci małżonka. Nie mówcie, że Was nie ostrzegałam.
***
PS. A jak chcecie świetny serial z bohaterem, a nawet bohaterką, która nie dość że jest normalna, to jeszcze w zasadzie nie cierpi z żadnych specjalnych powodów, a straciła tylko starego ojca, za którym nie przepadała, to obejrzyjcie Verę.
* Doktorem Hillem nie będziemy się nim dziś zajmować, bo nie dość że zachowuje się dziwnie w sytuacjach społecznych, to jeszcze jest psychologiem a nie policjantem, więc pasuje jak ulał na telewizyjnego detektywa.
** Właściwie miniserial, ale pozwólcie że nie będę ich tu różnicować.
*** Przy okazji: pod żadnym pozorem nie czytajcie wpisu na Wikipedii o Colission. Tak jak zazwyczaj nie mam nic przeciw spoilerom, tak wiki zdradziła ten jeden jedyny szczególik, na którym trzyma się cały scenariusz, a który miło zobaczyć na własne oczy (i tak jak ja obruszyć się na Horowitza za robienie widzowi takich rzeczy!).
**** Hinterland nie omawiamy, bo główny bohater raczej nie stracił żony (przynajmniej o ile możemy wywnioskować z pierwszej serii), a poza tym to nie jest najlepszy serial. Chociaż ma piękne walijskie pejzaże i ludzi mówiących po walijsku. Nie to żeby był zły, ale fabularnie nie cieszy tak jak te wymienione.
***** Silence, mimo świetnego pomysłu i realizacji, raczej nie polecam, bo fabularnie jest tak durne, że aż żal.
No naprawdę, nie miałam wcale zamiaru nic dzisiaj pisać, miało być oglądanie i słodkie lenistwo. Ale, biorąc pod uwagę że w zeszłym roku też w Sylwestra pisałam notkę, chyba wykluła mi się nowa świecka tradycja.
To będzie wpis, który w moich okolicach Internetu zwykło się określać jako „płytki”, ponieważ będzie o panach, którzy mi się podobają. Dokładniej, o panach zajmujących się aktorstwem. Moim zdaniem nie ma w tym temacie nic płytkiego, nawet pomijając głęboką wagę świadomości tego, co nam w życiu sprawia przyjemność, pisanie takiego wpisu to prawdziwe wyzwanie. Szukanie wzorców, cech wspólnych, selekcja, strach, żeby nie pominąć tych najważniejszych. Bardzo poważna robota.
Kryterium, które przyjęłam jest z grubsza takie: aktor, który ściąga mój wzrok nawet kiedynie gra. Gdyby dodać tych, których uważam za piekielnie seksownych kiedy grają, prawdopodobnie skończyłabym koło trzech króli…
Niemniej będzie sporo obrazków, nie za dużo tekstu i panowie, wcale niekoniecznie powszechnie uważani za przystojnych. Szczęśliwego Nowego Roku.
Zawsze miałam wrażenie, że zdawanie się w kwestii oceny piękności kobiet na świecie na ocenę jednego przedmiotu domowego użytku nie jest najrozsądniejsze. Nie sposób przecież powiedzieć, czy Lustereczko nie miało gustu skrzywionego jakimś traumatycznym wydarzeniem z przeszłości. A może podobały mu się takie kobiety, jakie kiedyś odbijały się w jego matce? A co by było, gdyby Lustereczku podobały się nie tylko panie, ale i panowie…?
Usiłuję tu wytłumaczyć że de gustibus i że każda potwora, a przede wszystkim że panowie którzy mi się podobają mają zazwyczaj niewielkie szanse w światowych rankingach. Dwie podstawowe prawidłowości, które odkryłam dość dawno są proste: byle nie blondyn i nie za młody (po 40., jeszcze lepiej po 50.). Teraz, kiedy przyglądam się wyselekcjonowanym przykładom, wydaje mi się, że są do siebie dość podobni również w innych aspektach: jakieś typy by się z tego dało wyłonić. Ale też, warto pamiętać że mam prawdopodobnie pewien stopień prozopagnozji i moje rozpoznawanie twarzy nie jest dokładnie takie, jak u większości…
Najogólniej rzecz biorąc, mężczyźni, którzy mi się podobają są zazwyczaj podobni (moim zdaniem!) do Paula Newmana. To znaczy ten jeden konkretny typ. Silnie zarysowana szczęka, wydatne łuki brwiowe, uroczy uśmiech, preferowane zmarszczki i lekka siwizna. Gdyby Roger Moore postarzał się tak, jak się postarzał Harrison Ford, mógłby być idealnie w moim typie. Z braku laku podziwiam Moora w wieku bondowym, nie na tyle jednak, żeby go tutaj wrzucać.
Co zabawniejsze, z Bondów tylko Moore był w trakcie bondowania dość dokładnie w moim typie. O ile strasznie lubię Craiga jako aktora i Bonda, to nie jestem fanką jego urody, a Connery i Dalton piękniejsi byli sporo czasu po Bondzie. Connery’ego na razie odsuńmy na dalszy plan, bo powinien się znaleźć w podpunkcie „brody”, tutaj natomiast jest miejsce dla Daltona:
Timothy Dalton byłby idealnie piękny, gdyby jego podbródek bardziej przypominał podbródek, a mniej inną część ciała. Dlatego tak doskonale wygląda z brodą w Penny Dreadful (stanowiąc tym samym około 20% zalet tego serialu), co można przeanalizować w nagłówku wpisu. Był też bardzo pięknym (przez co zupełnie niekanonicznym) panem Rochesterem, co zawsze się aktorowi liczy na plus.
Ale, ale: skoro już jesteśmy przy klasykach kina twardzielskiego, mam tu jednego, którego jedyną wadą są nieco zbyt jasne włosy (a jest to, jak wiemy, wada, którą czas łatwo zmienia w zaletę siwizny):
Clint Eastwood jest piękny nawet kiedy w (anty)westernach gra swoimi dwiema minami (w kapeluszu i bez kapelusza), a poza tym ma brwi, które same mogą zabijać (mam wrażenie, że to jest bardzo ważna kwalifikacja dla aktorów westernowych, takie brwi).
W ramach przedstawiciela sceny polskiej mógłby wystąpić Adam Hanuszkiewicz (który przez sporą część swojego życia był absolutnie piękny), ale to miejsce jest zarezerwowane dla jednej z moich najdawniejszych miłości scenicznych (ja miałam koło 7 lat kiedy go zobaczyłam, on 42, kiedy w Ślubach Panieńskich grał Gustawa). Panie i panowie, Jan Englert:
A skoro już oddaliśmy cesarzowi co jego i dodaliśmy zwyczajową premię, możemy powoli zacząć odsuwać się od tego newmanowskiego typu. Tak, ja wiem, że nie dla wszystkich powyżsi panowie są podobni do siebie nawzajem i do Newmana na dodatek, ale proszę winić mój mózg nie mnie.
W podobnym typie mam jeszcze w zanadrzu Gabriela Byrne’a:
Który zresztą z każdym rokiem podoba mi się coraz bardziej (obejrzyjcie Quirke’a, mówię Wam) i ma takie piękne zmarszczki mimiczne od śmiechu wokół oczu. Swoją drogą, ponieważ Byrne górną połowę twarzy ma Englerta, a dolną McGanna, tutaj powinien się znaleźć Paul McGann. Ale będzie kawałek dalej, bo mam teraz ochotę wstawić kogoś z brodą.
Billy Bob Thornton znajduje się tu nieco na wyrost. Nie to żeby mi się nie podobał: podoba mi się zawsze kiedy akurat nie wygląda na psychopatę. Wróć, on zawsze wygląda na psychopatę. Podoba mi się kiedy akurat nie ma a) idiotycznej fryzury i b) idiotycznego zarostu. A jeszcze bardziej kiedy akurat jest siwy. Biorąc pod uwagę naturalną kolej rzeczy, jest szansa że coraz częściej będzie mi się podobał tak bardzo jak tu (obejrzyjcie serialowe Fargo, skoro już przy tym jesteśmy).
A skoro już przy brodach jesteśmy, mam tu takie śliczne zdjęcie Gary’ego Oldmana z brodą. Z Oldmanem jest ten problem, że nikt do końca nie wie jak on naprawdę wygląda (na moje oko jest magiem, który potrafi dokonywać podstawowych transformacji swoich rysów), ale wyciągając średnią z różnych jego wyglądów, mogę stwierdzić, że mi sie podoba jak nie wiem. Jest bardziej w typie Hopkinsa niż Newmana (och, Anthony Hopkins w Okruchach dnia był przepiękny!), ale widocznie to kolejny typ, który lubię (wiecie co, nie zwracajcie już uwagi na to kto mi się wydaje podobny do kogo…).
Rupert Graves jest za to o lata świetlne przystojniejszy, niż bym podejrzewała patrząc na jego młode role. To się nazywa piękne starzenie się. Na dodatek lubi nosić siwe włosy i umie nosić garnitury. Co mi przypomina, że gra w nowej serii Last Tango in Halifax, a ja mam jeszcze poprzednią do dooglądania (obejrzyjcie LTiH, jest świetne).
Dalej mamy aktora, który wcale nie zawsze mi się podoba, ale już coraz częściej. Dominic West tak naprawdę najpiękniejszy był jak go sporo postarzyli do roli w Burton&Taylor, ale i w The Hour był piękny (jak nie oglądaliście The Hour, to co tu jeszcze robicie?!). To te garnitury chyba. W The Affair z kolei z urody mi się wcale jakoś bardzo nie podoba, ale jest tak seksowny, że niech go. No ale: jeśli są szanse, że West postarzeje się w tę samą stronę, w którą go ucharakteryzowali na Burtona, może jeszcze być najukochańszym spośród moich pięknych aktorów.
Drugi spośród troszkę-za-młodych. Rufus Sewell ma niesamowite oczy i to one robią większość jego uroku, a jak się jeszcze ubierze w elegancki garnitur, jak w Zen (wy już wiecie co…), to przepadam. Ale czekam aż trochę się zestarzeje i może dorobi zmarszczek.
Paul McGann z drugiej strony w pewnym momencie zupełnie przestał się starzeć. Na szczęście dla mnie, to był ten moment, kiedy był już absolutnie piękny (chociaż trochę siwizny by mu nie zaszkodziło). Ostatnio widziałam go w świetnej roli w Collision (tak, Collision też, koniecznie) i na drugim planie w Poirocie. Musiałam silni walczyć z potrzebą pauzowania i napawania się za każdym razem kiedy pojawiał się na ekranie.
Tutaj chyba jest dobry moment, żeby wyjaśnić jak to jest z tymi brodami. Aktorzy dzielą się u mnie na takich, którzy mi się podobają tylko brodaci i takich, którzy podobają mi się i brodaci, i ogoleni. Tutaj umieszczam tylko tych drugich, ci pierwsi mieli się znaleźć gdzieś pod koniec, ale już widzę, że raczej będą w drugiej części notki. Jeśli będzie zapotrzebowanie.
Jeremy Irons jest równie piękny z brodą i bez brody, ale za to najlepiej mu w kostiumach historycznych. Co na pewno nie jest wadą.
Tutaj mamy Ralpha Fiennesa bez brody. Generalnie z Phiennesem mam tak, ze podoba mi się właściwie we wszystkich rolach, w których występuje z nosem. I muszę bardzo uważać, żeby nie zaczął mi się podobać w wersji beznosej, bo to już by było niepokojące…
Mark Strong właściwie powinien wylądować w drugiej części w kategorii „mężczyźni, którzy podobają mi się, bo mają taką piękną szczękę”, ale podpada pod nieco więcej kategorii (oczy! łuki brwiowe! kształt czaszki!), więc dostał awans do kategorii ogólnej. Nadal uważam, ze wśród współczesnych aktorów najlepiej by się nadawał na Sherlocka Holmesa (co nieco utrudniało oglądanie filmu z Downeyem), no i też z każdym rokiem podoba mi się coraz bardziej.
Mam jeszcze w zanadrzu kilku panów o mniej klasycznej urodzie:
John Light na przykład (znowu zwróćcie uwagę na linię szczęki!), jeden z aktorów których pokochałam znienacka i od pierwszego wejrzenia. Pierwsze wejrzenie było w Endeavourze (no bądźcie poważni, Endeavoura jednak oglądaliście, nie?) i zostało mi na zawsze. W podobnym typie (bo szczęka, serio, dla mnie w podobnym) jest też:
Burn Gorman. Oczywiście pokochałam go w Torchwood, gdzie całkiem znienacka przyćmił mi seksownością Jacka Harknessa (to jest zabawny przypadek, John Barrowman po prostu mi się podoba, ale bez szaleństw – Jack Harkness absolutnie do szaleństwa). i dołączył przebojem do mojej listy ukochanych aktorów. No i im starszy tym lepszy: w TURN jest absolutnie cudowny mimo głupiej peruczki.
Już w zupełnie innym typie trzej panowie, których łączą piękne głosy, brak klasycznej urody i fakt, że są dla mnie prawdopodobnie najpiękniejszymi aktorami, jakich znam:
Alan Rickman, niegdyś niekwestionowane pierwsze miejsce na mojej liście, oprócz pięknego głosu ma też absolutnie cudowne dłonie. Już za te dwie rzeczy byłby wysoko, ale i poza tym też jest piękny. Nie w sposób typowy, ale za to w taki, na który jestem wyjątkowo mało odporna (oczy! nos!, usta!). Dzisiaj musi już walczyć z nieco nowszymi moimi zauroczeniami:
Roger Allam jest też chodzącym dowodem na to, że ludzie mający najpiękniejsze głosy na świecie mają inicjały R. i A. Moim zdaniem on wygrywa, ale jedynie o łeb. Poza głosem ma przepiękne oczy i linię brwi, ładne czoło i dłonie i niesamowicie piękną mimikę. Ja wiem, że nie znalazłby się na wielu listach najpiękniejszych ludzi, ale na mojej jest. To zresztą ten sam przypadek, co Philip Glenister, który jednak ciągle nie awansował do listy ogólnej i ciągle jest na liście „mężczyźni, których uwielbiam ze względu na ich łuki brwiowe” (tak, wiem…).
I jeszcze na sam koniec:
Image may be NSFW. Clik here to view.
Ciarán Hinds. Najukochańszy mój aktor (ostatnio) i chyba też najpiękniejszy. Tak, wiem, wcale nie jest ładny (dlatego był takim doskonałym Rochesterem), ale mnie się podoba i już. Żadne romansidło nie dostarczyło mi tylu emocji co UST (Unresolved Sexual Tension) między nim a Kelly Reilly w Above Suspicion (a wiecie co? wcale niekoniecznie oglądajcie, to raczej dla fanów Ciarana…). Już nawet nie wspominajmy o tym jaki piękny był w mundurze marynarki w Perswazjach (no ale mundur marynarki ma z natury swojej +10 do wyglądu, więc tego). W każdym razie Ciaran ma piękne kości szczęki, przepiękne łuki brwiowe i oczy, a do tego bardzo piękne zmarszczki i cudowny uśmiech.
Generalnie jedyną cechą wspólną wymienionych tu panów jest cudowny, zniewalający uśmiech. Zastanawiam się tylko, czy to przyczyna, czy raczej skutek mojego nimi zainteresowania…
Niemniej, póki co wystarczy.
Mam jeszcze całą masę mężczyzn, u których podoba mi się szczególnie bardzo konkretna cecha. Część ciała. Część twarzy. No w każdym razie bardzo konkretne coś. Jak wiecie, jeśli szukacie osoby, która na widok Richarda Armitage’a wykrzyknie z zachwytem „Jaki on ma piękny nos!”, I’m your girl. Jeśli będzie zapotrzebowanie, będzie i ciąg dalszy.
Już prawie trzy tygodnie minęły od kiedy widziałam transmisję z broadwayowskiej wersji „Of Mice and Men”, ale ponieważ ciągle mi nie chce wyjść z głowy, postanowiłam parę zdań napisać. Zwłaszcza, że pewnie jeszcze gdzieniegdzie da się projekcję upolować (w łódzkiej Wytwórni będzie dziś o 19:00, w warszawskim Atlanticu 24.02 o 20:00).
I to chyba niezależnie od tego czy i jak wiele miałyście przedtem z „Of Mice and Man” do czynienia. Mogłyście czytać nowelę Steinbecka, mogłyście widzieć film z 1992 (to już 23 lata) z Malkovichem (albo nawet ten z 1939…), mogłyście wreszcie – jeśli miałyście naprawdę dużo szczęścia* – widzieć wystawienie teatralne. Oczywiście mogłyście też tylko o tej książce (filmie, sztuce) słyszeć, albo właśnie czytacie to i zastanawiacie się o co mi do cholery chodzi i czemu jestem taką snobką zakładając że słyszałyście**. W każdej z tych sytuacji warto zobaczyś transmisję z Broadwayu. Skupię się na trzech najbardziej prawdopodobnych.
Jeśli „Myszy i ludzie” tylko obijały Wam się od lat o uszy, dajcie im szansę. To opowieść ważna, mocna i nieograniczająca się tylko do jednego czasu i miejsca. Mam, oczywiście, na myśli przesłanie, a nie eksperymenty formalne w samym tekście. Wydaje mi się, że to wystawienie jest świetnym sposobem, żeby się ze Steinbeckiem zapoznać. Nie jest aż tak rozdzierające jak książka czy film, ale dzięki temu przyjmuje się jakoś łatwiej. Jeśli nie wymagacie od opowieści mocnego kopa w głowę, a wystarczy Wam kop przeciętnych rozmiarów – spróbujcie.
Jeżeli czytałyście nowelę Steinbecka, koniecznie zobaczcie jak sprawdza się na scenie. Już sama książka jest bardzo bliska dramatowi, a zaadaptował ją sam Steinbeck, więc na pewno jest tu wszystko, co być miało. Ten tekst jest bardzo dobry scenicznie, aż by się chciało, żeby polskie teatry też takie wystawiały…
Jeśli widziałyście film, tym bardziej zobaczcie jak dwa warianty tego samego mogą się od siebie różnić. Nie mam na myśli tylko tego, że film wykorzystuje szerokie przestrzenie i przenosi nas niemal do Kaliforni Steinbecka. Ważne jest również to jak reżyserzy podeszli do postaci i jak te postaci zostały zagrane. Zwłaszcza że aktorsko to wystawienie błyszczy.
Wróćmy na chwilę do tytułu. W tytule tego wpisu cytuję Roberta Burnsa. Cytat pochodzi z wiersza „Do myszy. Po zniszczeniu pługiem jej norki w listopadzie 1785 roku” w tłumaczeniu Zofii Kierszys. W szkockim oryginale te wersy brzmią: „The best-laid schemes o’ mice an ‚men | Gang aft agley”, a w angielskiej wersji najczęściej „The best laid schemes of mice and men | Often go awry”. Właśnie to „Of Mice and Man” było źródłem tytułu steinbeckowskiej noweli i sztuki. Źródłem o wiele lepiej zrozumiałym dla ludzi, którzy w szkole często Burnsa czytali i analizowali niż dla nas. Zresztą Steinbeck wcale nie chciał swoich nawiązań ukrywać, raczej frustrował się, kiedy ktoś nie dostrzegał tych (jego zdaniem) oczywistych.
Tutaj drobna dygresja: nie ma sensu nawet próbować nawiązywać w polskim tłumaczeniu tytułu do wiersza Burnsa. I tak mało kto go zna, zresztą żadne z tłumaczeń do tego nie zachęca (tutaj wiersz w tłumaczeniu Barańczaka). Całkiem sensowne jest więc tłumaczenie względnie dosłowne, bez oglądania się na wiersz. Najczęstsze to „Myszy i ludzie” (pod taką nazwą choćby puszczano u nas film), rzadsze i dużo bardziej przeze mnie lubiane „O myszach i ludziach” pochodzi chyba z nowszego z dwóch tłumaczeń noweli (EDIT: poprawka, ze środkowego z trzech). Ma ono w sobie jakąś obietnicę przestrzeni, czy może obietnicę opowieści i bardziej mi do tego tekstu pasuje.
Dygresja do dygresji: To tłumaczenie „Of Mice and Men”, czyli właśnie „O myszach i ludziach”, wydane w 1993 przez SAWW w serii Arcydzieła literatury światowej, jest autorstwa Marka Zgaińskiego i jest mocno średnie, żeby nie powiedzieć słabe. Na dodatek mam wrażenie że wydawcy za cholerę nie starczyło na korektę. Nie poleca się.
Dygresja do dygresji do dygresji (akapit dedykowany Klaudii W.): w ramach rzeczy wkurzających, jest w tym tłumaczeniu przykład strasznie mnie irytującego i dość częstego zaniedbania tłumaczy z angielskiego. Od razu w pierwszej scenie, w której George i Lenny wypoczywają nad wodą, Steinbeck opisuje rosnące przy drodze platany, w tym jeden, którego niska biała gałąź rośnie poziomo i została do połysku wypolerowana przez tysiące siadających na niej podróżnych. Amerykańskie platany*** rzeczywiście mają białą korę i stanowią bardzo wyraźne i dobrze dookreślone tło dla tej sceny. Jednak platan jako taki ma trochę pecha: jego amerykańska nazwa potoczna to sycamore („Birds singing in the sycamore tree. Dream a little dream of me”), a tłumacze nie mają obowiązku znać się na botanice. W związku z tym z radością tłumaczą go jako sykomora, bo przecież jest takie drzewo po polsku. No jest. Figowiec. Trochę nie z tej części świata. Co prawda najpewniej większości czytelników to nie przeszkadza, ale ja zawsze w takim wypadku czuję się jakbym czytała wciągającą powieść o Krakowie, w której znienacka pojawiają się Planty, a na nich rzędy bananowców…****
Ale wracając do tematu głównego, zakładam że Steinbeck po to wybrał taki a nie inny tytuł, żebyśmy od razu rozpoczynając poznawanie tej historii wiedzieli o czym czytamy albo co oglądamy. Sam tytuł miał być nie tylko wskazówką, ale też wywoływać starogreckie uczucie oczekiwania na przeznaczenie, które jest z góry ustalone. Taką właśnie duszną atmosferę pamiętam z filmu, podobną odczuwałam przy czytaniu. W tym wystawieniu jest nieco inaczej.
Może to dlatego, że mamy do czynienia z teatrem, gdzie wszystko jest z natury bardziej symboliczne, może akurat oglądając miałam taki nastrój, a może reżyserka chciała coś takiego osiągnąć. Nie wiem, dość że z pewnym zaskoczeniem znalazłam się w środku historii dużo mocniej przesyconej nostalgią niż przytłoczonej fatum.
Patrzymy na świat, którego dawno już nie ma i wiemy, że go nie ma, więc i ludzie, których widzimy nie mogą odnieść sukcesu. Ale w jakiś sposób Anna D. Shapiro sprawiła, że nie to jest głównym tematem tego przedstawienia. W centrum uwagi są przede wszystkim nie tyle same postaci, co relacje między nimi: przyjaźń, zależność, opieka, samotność… No i ta wszechogarniająca nostalgia, nie do końca nawet wiadomo za czym. Nie udałoby się to bez obsady, która dobrze do siebie gra. Aktorzy tutaj naprawdę nie tylko dobrze zagrali, ale też między nimi było dość chemii. To szczególnie istotne w przypadku Lenniego i Georga, na których relacji leży cały ciężar sztuki. O’Dowd i Franco nie zawiedli.
Obaj mieli zresztą ciężkie zadanie. Chris O’Dowd w roli Lenniego musiał się mierzyć z doskonałą filmową kreacją Malkovicha. Jego Lennie jest trochę inny. Może bliższy (jak dla mnie) temu książkowemu, z początku mniej przerażający (moim zdaniem Malkovich z zasady jest przerażający, jak tylko pojawi się na ekranie), dopiero z czasem, kiedy dowiadujemy się o nim więcej, zaczyna nas niepokoić. Ale z drugiej strony przecież nie sposób go nie lubić. Bez problemu można uwierzyć że budzi zaufanie, a nawet przedziera się przez barykady nieufności, po prostu ich nie zauważając.
James Franco miał trochę łatwiej i trochę trudniej. Z jednej strony filmowy George (Gary Sinise) nie był aż tak magnetyczny jak Lennie (Gary to jest, swoją drogą, fascynująca postać, chciałabym dowiedzieć się o nim więcej). Z drugiej George jest tak naprawdę dużo trudniejszy do zagrania. Trzeba przekonać widza, że ten młody, inteligentny chłopak rzeczywiście z jakiegoś powodu głęboko dba o swojego niezbyt bystrego towarzysza. I trzeba to pokazać tak, żeby było widać że w tej relacji George nie tylko daje, ale też otrzymuje.
Franco, w którego (przyznaję) do końca nie wierzyłam, dał radę śpiewająco. Zagrał swoją rolę w natchnieniu, udowadniając mi że jest świetnym aktorem i jak już zarobi na tych setkach filmów, na które się rozdrabnia, ma szansę na wielką karierę. Oby.
Reszta obsady nie odstawała poziomem. Najbardziej podobał mi się Jim Norton w roli Candy’ego. Candy jest łatwy do przeszarżowania, do wpadnięcia w rozpacz i beznadzieję. Norton zagrał go tak, że bylo widać jak wiele jest w nim jeszcze godności, skąd bierze się jego nadzieja na lepsze życie, dlaczego tak łatwo ulega czrowi marzeń George’a i Lenniego. A jednocześnie w scenach, w których miał być zrozpaczony i rozdzierający, dokładnie taki był.
Bardzo dobry był też Ron Cephas Jones. Jego Crooks bywał okrutny i szyderczy, ale też pięknie widać było skąd mu się takie cechy charakteru wzięły. I mimo wszystko można było uwierzyć, że nie poddał się jeszcze do końca. To w ogóle jest świetna postać, nakreślona kilkoma ruchami. Jak zresztą większość w tej sztuce, choćby Slim, równie dobrze zagrany przez Jima Parracka. Slim jest w sumie chyba najbardziej pozytywną postacią w tej historii, przynajmniej ja lubię go najbardziej. Z drugiej strony, jest zarówno machystowsko męski, jak i silnie empatyczny i inteligentny – to wcale nie łatwa do zagrania kombinacja.
Honorable mention dla Jima Ortlieba w roli Szefa, bo jakoś mnie przekonał w tym swoim epizodzie. Resztę obsady i ekipy macie tutaj.
Wydaje mi się, że dobre przedstawienie poznaje się po tym na ile nas zdziwi ta przemiana jaka zachodzi w aktorach pomiędzy ostatnią sceną a ukłonami. Kiedy okazuje się, że nie są swoimi postaciami, o czym niby doskonale wiedzieliśmy, ale jakoś tak znowu zaskoczyło nas to, że do oklasków wyszli inni ludzie. Miałam tak nie tylko podczas oklasków, ale i oglądając film z realizacji puszczany w przerwie, więc uznaję to przedstawienie za bardzo udane.
Jest zresztą pięknie klasyczne, bez żadnych udziwnień czy unowocześnień (czy to w kostiumach, czy scenografii, czy w rekwizytach albo tekście), czyli dokładnie takie, jakie lubię najbardziej. No i takie, jakie bardzo chciałabym widywać na polskich scenach. A najlepiej na łódzkich.
Oczywiście pominęłam tu masę tematów: wszystkie symbole i odwołania w tekście (Steinbeck nie byłby zadowolony, bardzo cierpiał, jak czytelnicy nie widzieli w „Tortilla Flat” odniesień do legendy arturiańskiej), bardzo ciekawy aspekt żony Curley’a (tutaj ta sztuka jest mocno feministyczna i Steinbeck zauważył mnóstwo ciekawych elementów), ten przewijający się non stop motyw potrzeby bliskości (o nim trochę jest w dokumencie o realizacji puszczanym w przerwie), świetną scenografię (barak mieszkalny, chatka Crooksa, scena nad wodą) i wiele innych.
Ale miało być krótko. Uznajmy że (jak na mnie) jest bardzo krótko.
A teraz jeszcze krócej: idźcie i zobaczcie, jeśli dacie radę.
Przypominam, ze Multikino już ogarnęło program transmisji na najbliższy sezon i można go zobaczyć albo na wydarzeniu na Facebooku, albo na stronie British Council. Zwróćcie uwagę, że do przedstawień z National Theatre dochodzą w tym roku przedstawienia z serii Shakespeare’s Globe On Screen: Makbet, Burza i Sen nocy letniej.
O części z przedstawień w tym sezonie wspominałam w tym wpisie.
* O ile od 1956 do 1965 było w Polsce co najmniej 8 wystawień „Myszy i ludzi”, to po ’65 wiem tylko o wystawieniu z Rzeszowa z 1993. Możliwe też, że adaptacją „Myszy…” był Szczeciński „Lennie” z 2010.
** W największym skrócie „O myszach i ludziach” to historia dwóch robotników najemnych w Kalifornii lat 30. Lennie jest bardzo silny, ale niezbyt bystry, więc ciągle wpada w kłopoty, George się niem opiekuje. Obaj marzą o tym, że kiedyś będą mieli własną farmę.
*** Dokładniej platan zachodni (Platanus occidentalis, American sycamore), kalifornijski (Platanus racemosa, California sycamore ale i – dla utrudnienia – Western sycamore) i arizoński (Platanus wrightii, Arizona Sycamore). Pozostałe platany, te spoza kontynentu, są już normalnie Platanus, plane albo plane tree. Dla ścisłości: Steinbeck pisał o Platanus racemosa.
**** Zgaiński zresztą skrzywdził również nieszczęsną lucernę, zmieniając ją w swojską koniczynę. Nie wiem co mu akurat flora zawiniła…
Przez lata byłam wierną słuchaczką Trójki. Może nie było to w czasach jej świetności, ale na pewno było to wtedy dobre radio i wspomnienia mam miłe. Potem przerzuciłam się na radio Bis, a jak je zlikwidowali epizodycznie na Dwójkę. Dwójki słuchałam na tyle rzadko, że nadal to słowo odnosi się u mnie do TVP2, ale już kiedy babcia czasami wspomni, że coś dają na Trójce (w domyśle TVP Łódź, którego już zresztą też przecież nie ma), zastanawiam się dlaczego mówi o radiu.
I właśnie ostatnio przeżyłam szok zorientowawszy się, że piszę całkiem naturalnie że słuchałam czegoś na Trójce mając na myśli nie PR3 tylko Radio BBC3.Od wielu lat Polskiego Radia słuchałam bardzo rzadko, a za to w ciągu kilku ostatnich coraz częściej słucham BBC. Pisałam już o tym jakiś czas temu, a od tamtego czasu zmieniło się tylko tyle, że słucham coraz większej ilości coraz bardziej różnorodnych audycji. Dlatego dzisiaj krótki przewodnik po ciekawych audycjach BBC Radio (ze szczególnym uwzględnieniem Trójki, Czwórki i Czwórki Extra).
Bardzo możliwe, że to jedyna audycja poświęcona muzyce filmowej, w której można usłyszeć prezentera mówiącego po klingońsku. Co sobotę Matthew Sweet wybiera jeden temat (zazwyczaj w jakiś sposób powiązany z którymś z premierowych filmów, choć czasami zamiast tematu mamy dzieła jednego kompozytora) i osnuwa wokół niego opowieść ilustrowaną ścieżkami dźwiękowymi z filmów. Każdy odcinek ma jeden „Classic Score of the Week”, czyli najważniejszą i najbardziej znaną ścieżkę na dany temat, jedną ścieżkę z najnowszego filmu, a cała reszta to jedna wielka niespodzianka. Bardzo przyjemna zresztą.
Tematy mogą być najróżniejsze. Najładniejsze ostatnio audycje były poświęcone odpowiednio detektywom, jazzowi, musicalom (w pięćdziesięciolecie Dźwięków muzyki) i filmom o aktorach. Sweet nie dość że zna się na muzyce filmowej (i na filmach), to jeszcze potrafi opowiadać i ma urocze poczucie humoru, dzięki czemu powiększa się mój zasób anegdotek okołofilmowych (czy wiedziałyście, że Jerry Goldsmith użył w ścieżce do Omenu głosów, bo tak mu się chlapnęło do reżysera? Długo przed rozpoczęciem pracy i myślenia nad muzyką odwiedził plan i w odpowiedzi na pytanie na szybko odparł, że myśli o zrobieniu czegoś z głosami. A jak później Donner mu powiedział, że bardzo jest ciekaw tych głosów, to nie miał innego wyjścia).
Niesamowicie szanuję ludzi, którzy potrafią mówić o muzyce i wychodzi im to składnie i sensownie. Mnie zazwyczaj wychodzi coś w stylu „no… ładne… nie za głośne… dość szybkie… yyy”. W Sound of Cinema mówią (gospodarz i okazjonalnie goście) tak, jak chciałabym umieć. A na dodatek Sweet mówi nie tylko o muzyce, ale też o samych filmach, z których muzykę wybrał do danego odcinka, a czasem jeszcze szerzej – o Hollywood, przemyśle filmowym i technologii w danym momencie itp.
Odcinki z ostatniego miesiąca można odsłuchać w iPlayerze z każdego miejsca na świecie, Brytyjczycy (i ci, co oszukują strony że są w Wielkiej Brytanii) mogą za to ściągnąć podcasty wszystkich odcinków ze strony BBC.
Audycja oparta na podobnym pomyśle, bo znowu mamy temat, a do niego dobierane utwory muzyczne. Z tym że tutaj muzyka jest głównie klasyczna (chociaż nie tylko), a do niej dochodzą fragmenty prozy i poezji (czytane często przez najlepszych aktorów świata, żeby nie być gołosłowną, w ostatnim miesiącu czytali m.in. Anna Chancellor i Tom Hiddleston). Tematy mogą być bardzo różne (pamięć, święci i grzesznicy, ale czasem takie nawiązujące do mijającej rocznicy – ostatnio 1915, albo konkretnego święta – niedługo Dzień Kobiet), tak samo dobór utworów, ale zawsze jest ciekawie.
To jest właśnie takie radio, jakie uwielbiam. Ktoś bierze temat, siada i zaczyna kombinować, co mu się z nim kojarzy. Podstawą jest muzyka klasyczna i literatura piękna, bywają też spacery w stronę wspomnień, dokumentów oficjalnych i muzyki popularnej. Większość odcinków czytana jest przez dwie osoby, każdy ma dokładny spis utworów i notatkę producenta, z której często możemy się dowiedzieć nie tylko co słyszymy, ale też dlaczego akurat to.
Weźmy niedawny odcinek (czytany przez Toma Hiddlestona i Eleanor Bron, produkowany przez Davida Pappa). Tematem jest pamięć. Wśród autorów mamy Szekspira, Prousta, Huxley’a, Blake’a i Biblię, ale też Gerarda Manleya Hopkinsa, Elizabeth Jennings i Fanny Burney. Muzyka od Bacha i Brahmsa, przez Purcella i Byrda, do Johna Adamsa i „Teenage Kicks” zespołu the Undertones.
Strasznie chciałabym pracować przy wymyślaniu takich programów, przecież to jak gra w skojarzenia. Takie radio, które na pewno nie ma szans na siebie komercyjnie zarobić, ale jest nieodmiennie fascynujące.
Ze wszystkich cykli słuchowisk na BBC, temu najbliżej do radiowego teatru. Bardzo zrożnicowany repertuar (od klasyków po sztuki eksperymentalne), w świetnej reżyserii i obsadzie (w ostatniej Elektrze Kristin Scott Thomas, a wcześniej choćby Rory Kinnear i Simon Russell Beale). Stosunkowo często są to adaptacje ze sceny, zazwyczaj z National Theatre. Jeśli chcecie posłuchać porządnego teatru w radiu, powinnyście postawić na tę audycję.
Często można tu zresztą znaleźć świetne teksty dramatyczne, które do Polski trafiają raczej rzadko. Aktualnie polecam przede wszystkim Collaborators Johna Hodge’a o Bułhakowie i Stalinie (odpowiednio Alex Jennings i Simon Russell Beale). Adaptacja z National Theatre (gdzie reżyserował Nicholas Hytner), ale nie powiem żeby mi to przeszkadzało… No i wspomnianą Elektrę, przeniesioną z The Old Vic.
Czekam też na Mistrza i Małgorzatę z Anne-Marie Duff (Małgorzata) i Antonem Lesserem (Woland), z muzyką Stephena Warbecka i w reżyserii Sashy Yevtushenko (który jest jednym z najlepszych reżyserów radiowych, jakich znam).
Skoro już mieliśmy dramę, weźmy i operę. Jeszcze kilka lat temu mocno nie przepadałam za żadną formą przyswajania muzyki operowej (może poza arią czy chórem od czasu do czasu). Potem zaczęłam doceniać oglądanie opery na żywo (choć niekoniecznie będąc blisko, bo najczęściej były to transmisje MET Live). Ostatnio okazało się, że mogę też jej słuchać w radiu. I – co więcej – czasem cieszę się, że nie widzę sceny.
W Opera on 3 bardzo często nadają transmisje z MET. Od tego zaczęłam – chciałam jeszcze raz posłuchać jednego czy drugiego ładnego (i już znanego) wystawienia. Ale oprócz MET mamy też dość często Royal Opera House, a czasem inne miejsca. W końcu sięgnęłam po przedstawienia z ROH, które okazały się bardzo dobre jako muzyka w tle i niemal za każdym razem, kiedy prowadzący opowiadali mi co się dzieje na scenie, byłam wdzięczna, że nie muszę na to patrzeć…
Nie jestem fanką europejskiej szkoły wystawiania oper, obawiam się. Dla fanów przy każdym odcinku jest galeria fotografii dla pobudzenia wyobraźni. No i profesjonalne opisy prowadzących, oczywiście.
Teraz czekam bardzo na przyszłotygodniowe Mahagonny Weilla/Brechta, którego inaczej bym raczej nie miała szans usłyszeć, a w międzyczasie posłucham sobie Carmen z MET, którą co prawda słyszałam już trzy razy w dwóch obsadach (jedna nawet z Garancą), ale bardzo lubię.
BBC 3, poniedziałki, 19:30 (20:30), 3-5h
4b. Thursday Opera Matinee
A skoro już przy operze jesteśmy, co czwartek w audycji Afternoon on 3 dają opery, które zazwyczaj są krótsze, mniej znane i wystawiane w innych operach niż MET i ROH. Często opera nie zajmuje całej dwuipółgodzinnej audycji, więc zdarza się, że do Capuletich i Monteccich Belliniego dodadzą nam do kompletu Romeo i Julię Berlioza.
Wszystkie opery, które aktualnie można przesłuchać znajdziecie tutaj.
Codzienny radiowy program kulturalny o tym, co mnie interesuje. Znaczy, powiedzmy sobie szczerze, nie zawsze jestem ciekawa wszystkiego, o czym mówią, ale zadziwiająco często słucham z ogromnym zainteresowaniem.
Rozpiętość tematów bardzo szeroka: książki, filmy, telewizja, teatr, opera, muzyka, sztuki plastyczne, media (i pewnie sporo mi umknęło). Formy też różne, bo są i wiadomości, i wywiady, i rozmowy, i recenzje. Bardzo wiele zależy od prowadzącego lub prowadzącej danego dnia (wszyscy są fajni, ale Kirsty Lang najfajniejsza) Zazwyczaj odcinek to trzy lub cztery części poświęcone różnym tematom.
Przyjrzyjmy się na przykład odcinkowi z 11 lutego tego roku: Kristy Lang zaprosiła AN Wilsona, żeby zrecenzował wystawę Sargent: Portraits of Artists and Friends która miała premierę w National Portrait Gallery dzień później; następnie mamy rozmowę z Danielem Handlerem o jego nowej książce We Are Pirates, też wychodzącej nazajutrz; dalej moduł o kręceniu przy świecach: rozmowa z kierownikiem zdjęć do serialu Wolf Hall, Gavinem Finneyem, a potem z dr Farah Karim-Cooper z teatru Globe o zaletach i wadach oświetlanego świecami Sam Wanamaker Playhouse; na koniec (część dłuższego projektu) Damian Barr przedstawia francuskie nowości wydawnicze i rynek książki.
Inny przykład, odcinek z 20 lutego: Również Kristy Lang, na początek w rozmowie z kontratenorem Iestynem Daviesem o graniu Farinellego w Farinelli and the King na wspomnianej wcześniej scenie Globe; później rozmowa z Sheilą Hancock o wsparciu jakie otrzymała w swojej aktorskiej karierze i jej nowej książce, Mrs Carter’s War; następnie Sophia McDougall recenzuje japoński film Kumiko the Treasure Hunter; a na koniec London Fashion Week oczyma scenografa i projektantki teatralnej.
Tak to wygląda zazwyczaj. Czasami jednak trafiają się odcinki specjalne. Mogą to być dłuższe wywiady ze znanymi i lubianymi (ostatnio Kazuo Ishiguro z okazji nowej książki), albo inne okazyjne tematy (debata „Are artists owed a living?”, nominacje do Oskarów, etc.). Nie odmówię sobie drobnego przykładu odcinka specjalnego bardzo w moim klimacie:
29 grudnia miałyśmy odcinek pt. The rise and rise of Event Cinema (czyli na temat, który tak oburza niektórych polskich recenzentów teatralnych). Wychodząc od sukcesu nagrania z Billy’ego Elliotta w kinowym box office, Kirsty Lang rozmawia z producentem tego spektaklu, potem z człowiekiem odpowiedzialnym za transmisje NT Live, z Helen McCrory o tym jak to jest występować podczas transmisji na żywo i czy nie różni się to od „normalnego” występu, z Lesley Manville i Richard Eyre o nagrywaniu Duchów Ibsena. Potem dostajemy głosy nieprzekonane lub zaniepokojone, m.in. Alana Ayckbourna. Do tego pomiędzy trochę wypowiedzi publiczności, a na koniec wyniki badań nad tym czy rzeczywiście projekcje mają zły wpływ na chodzenie do lokalnych teatrów.
Nie słucham może wszystkiego jak leci, miewam krótsze i dłuższe przerwy, ale regularnie wyszukuję moduły o serialach, które mnie zaciekawią, o interesujących filmach, o przedstawieniach, które mają puszczać w polskich kinach, o innych przedstawieniach, które wyglądają obiecująco, no i z pasją słucham wywiadów z aktorami, śpiewakami, autorami, reżyserami, technikami i w ogóle ciekawymi ludźmi.
Trochę ponad 500 odcinków można przesłuchać tu z każdego miejsca na świecie, a jak się jest w GB albo się udaje, to jeszcze więcej różnych podcastów do ściągnięcia jest do znalezienia tu.
W obliczu całego mnóstwa niedokończonych cykli i serii na blogu, postanowiłam zacząć kolejny. Tym razem tutaj będę umieszczać krótkie (jak na mnie!) opisy seriali, co to je widziałam. Możliwe, że będą też filmy. Możliwe, że będą też seriale, co to ich nie widziałam, ale bym chciała. Albo takie, na które czekam. Albo cokolwiek innego, co mi przyjdzie do głowy.
Oczywiście nie am pojęcia, na ile żywotny będzie ten projekcik, ale chciałabym w ten sposób ocalić od zniknięcia w odmętach Intenetu fejsbukowe polecanki. Nie chcę się za to specjalnie spinać i deklarować, bo z tego to raczej nic dobrego nie wychodzi.
Sally Abbott pisze dla BBC One The Coroner, serial o ambitnej prawniczce, która wraca w rodzinne strony, gdzie zostaje koronerką i musi współpracować z dawną wielką miłością, bo ten został lokalnym śledczym.
James Wood pisze dla BBC Two 90-minutowy film telewizyjny o powstawaniu i kontrowersjach wokół GTA. Sama Housera, głównego twórcę gry, zagra niejaki Daniel Redcliff (wiecie, te fily na faktach BBC, nigdy nie wezmą kogoś znanego…), a prawnika, który prowadził kampanię przeciwko grom (Jacka Thompsona) — Bill Paxton.
Fungus the Bogeyman, miniserial Sky One dla dzieci na podstawie prozy Raymonda Briggsa, pisany przez Toma MacRae będzie na święta. W obsadzie Timothy Spall, Victoria Wood, Keeley Hawes, Marc Warren, Joanna Scanlan, Paul Kaye i Andy Serkis jako narrator.
PBS zamówiło trzecią serię Last Tango in Halifax, cudownego serialu autorstwa Sally Wainwright z Derekiem Jacobim i Anne Reid w rolach głównych.
ITV zaczyna kręcić trzynastoodcinkowego Beowulfa z Kieranem Bew w roli tytułowej. Poza nim w obsadzie m.in. William Hurt. Scenariusz napisali James Dormer, Tim Haines i Katie Newman.
Dziś kolejny wpis podsumowujący niedawny urobek Projektu Patrzenie, czyli przyszłam Was poinformować, że napisałam kolejne opisy fajnych seriali, które koniecznie powinnyście i powinniście obejrzeć. W tym tygodniu absolutnie króluje ITV.
Code of a Killer zajmie Wam najmniej czasu i pozwoli obejrzeć brodatego Johna Simma. To dwie godziny świetnego serialu o nudnej pracy, która w końcu może przynieść rezultaty.
Trochę więcej wysiłku trzeba włożyć w obejrzenie Mrs Biggs, pięcioodcinkowej serii o żonie sławnego przestępcy, która w zamierzeniu ma pokazać, że Charmian Biggs była kimś więcej niż żoną sławnego przestępcy. Plus doskonała rola Sheridan Smith.
Wczoraj dodałam też, dooglądanego przeze mnie niedawno DCI Banksa, bardzo dobry, choć niepowalający serial kryminalny ze świetnymi bohaterami.
Julian Fellowes zaadaptuje Doktora Thorne’a Trollope’a na trzyodcinkowy serial dla ITV. Cieszę się, bo Trollope wydaje się idealnym źródłem dla Fellowesa, a przy okazji może wróci moda na przyzwoite melodramaty kostiumowe, która zdaje się po Poldarku ma pewnie szanse. Poza tym strasznie lubię Doktora Thorne’a.
Jest już pełny trailerJonathana Strange’a i pana Norrela, a BBC nawet zrobiło serialowi podstronę. Czekam z niecierpliwością.
History, A&E i Lifetime planują nowy serial na podstawie powieści Alexa Haleya Roots. W latach 70. powstały na jej podstawie dwie bardzo popularne miniserie. Roots to historia wielu pokoleń amerykańskiej rodziny, począwszy od momentu, kiedy młody Kunta zostaje pojmany w Gambii i sprzedany w niewolę. Uznawana jest za klasyczną opowieść o niewolnictwie w USA. Jednym z producentów nowej wersji będzie, grający w serialu z 1977 Kuntę, LeVar Burton.
IM Global Television zabiera się do produkcji seriali na podstawie Kociej kołyski Vonneguta i Kronik Darkoveru Marion Zimmer Bradley, a także oryginalnych seriali, m.in. kryminalnych Den of Thieves i Anchorage (ten drugi o szefowej obyczajówki w Anchorage), historycznej miniserii 1906 o trzęsieniu ziemi i pożarze San Francisco w 1906 oraz Horrorshow — ukłon w stronę horrorów lat 70. i 80.
CBS planuje spinoff Criminal Minds o parze agentów FBI „who handle troubled Americans overseas”. W rolach głównych Anna Gunn i Gary Sinise. Pomyśleć, że zastanawiałam się ostatnio (po obejrzeniu Of Mice and Men), co teraz robi Sinise…
Ten (bardzo wyczekiwany) Dżentelmen uświetni swą osobą „Jonathana Strange’a i pana Norrela”.
I mniej tradycyjnie, kilka zdań o oglądanych, planowanych i oczekiwanych:
Obejrzałam pierwszy odcinek brytyjskiego Safe House i bardzo mi się podobało. Czekam na koniec — na szczęście to tylko 4 odcinki — żeby obejrzeć całość. Amerykanie za to zupełnie nie umieją się zachować, na koniec uroczych The Mysteries of Laura i iZombie trzeba czekać do przełomu maja i czerwca. Na szczęście skończył się już Poldark, który wkrótce pójdzie do oglądania. Tymczasem ogląda się głównie Inspector George Gently.
Z wyczekiwanych premier warto wspomnieć o Aquarius w którym David Duchovny będzie rozpracowywał od środka grupę Charlesa Mansona. Ale przede wszystkim bardzo czekam na netfliksowe Grace and Frankie (już 8 maja), w którym Jane Fonda i Lily Tomlin dowiedzą się, że ich mężowie chcą się z nimi rozwieść, bo wreszcie mogą się ze sobą pobrać.
Na koniec zdjęcie z Safe House, bo strasznie dawno nie widziałam Ecclestone’a:
Strasznie dawno mnie tu nie było, czas odkurzyć stare kąty [dmucha z uczuciem kilka razy, a resztę wyciera rękawem]. Przed Wami kolejne trzy seriale opisane po łebkach i garść serialowych wieści. Nawet więcej niż garść, bo to dobry sezon na informacje ze świata telewizji.
Wczoraj skończyłam oglądanie Waking the Dead, który jest miłym zapychaczem czasu, ale jeśli nie jesteście mną i nie ciągnie Was oglądanie plejady gwiazd brytyjskiej telewizji w rolach drugo- i trzecioplanowych (w tym choćby Paula McGanna i Ruperta Gravesa w mundurach oraz Anny Chancellor w garsonce), możecie sobie te 92 odcinki odpuścić.
Zamiast tego obejrzyjcie Safe House, krótki, czteroodcinkowy serial ze świetnym scenariuszem i reżyserią, bardzo dobrą grą aktorską i najpiękniejszymi ujęciami,jaie widziałam od dawna. Jest absolutnie przepiękny, nawet porównując z innymi brytyjskimi serialami, które przecież też nie od macochy.
A jeśli macie troszkę więcej czasu i wrócą te upały sprzed chwili, koniecznie sięgnijcie po Fortitude, bo oglądając ten serial zrobi Wam się chłodno nawet w taką pogodę. Też jest piękny (chociaż mniej niż Safe House), a przede wszystkim naprawdę świetnie zagrany. Poza tym to dobry układ: zamiast jednego serialu, dostajecie kilka, bo konwencja potrafi się zmienić z odcinka na odcinek, a jednocześnie wszystko jest wewnętrznie spójne.
Ciężko mi powiedzieć, co z tego zestawu polecam najbardziej, ale chyba jednak wygrywa oszałamiająca estetyka Safe House.
Dziś akurat jest ten dzień, kiedy wszystko zaczyna wybuchać (to dzięki ComicConowi), zatem najpierw najświeższe serialowe wiadomości:
Dostaliśmy trailer nowej seriiDoktora Who. Jest Clara, jest Doktor, jest Mistress, jest cała masa plastikowych i mniej plastikowych wrogów i jest kosmos. Powinno wystarczyć do premiery (19.09).
Jakby tego bylo mało, mamy też pierwszą promocyjną fotografię, a zaraz za nią pierwszy klip z odcinka specjalnego Sherlocka. One do premiery nie wystarczą (odcinek specjalny ma zostać wyemitowany w święta), są za to absolutnie urocze. Musicie usłyszeć dlaczego Watson ma takie wąsy. Naprawdę, musicie.
Mamy też dwa teasery do drugiej serii Fargo. A do tego ten plakat. Fargo, jak to Fargo, jest niesamowicie estetyczne. No i jest szansa, że teaserów, tak jak poprzednio, będzie dużo i ładnych. Czekamy.
A ponieważ dawno mnie tu nie było, wygrzebałam jeszcze trochę zaległych wieści (właściwie to wygrzebałam więcej, ale coś trzeba zostawić na potem…):
Lynda La Plante napisała prequel do brytyjskiego Prime Suspect (którego zresztą była scenarzystką). Tego z Helen Mirren. Serial będzie osadzony w latach 70. i będzie opowiadał o drodze Jane Tennison od WPC do DCI. Ma zostać wyemitowany na 25 rocznicę emisji oryginału, czyli w 2016. Zdania są podzielone: część fanów szaleje ze szczęścia, część jest zdania, że nikt z młodego pokolenia nie doścignie Helen Mirren.
David Simon, twórca m.in. The Wire i Treme, planuje nowy serial. The Deuce ma opowiadać o przemyśle pornograficznym w samym jego rozkwicie (lata 70. i 80.), po legalizacji pornografii. Serial nakręci HBO.
Penny Dreadfull dostało trzecią serię, a The Affair ma już trailer serii drugiej (UWAGA: spoilery serii pierwszej).
Netflix kręci serial The Crown, oparty na dramacie The Audience Petera Morgana (wersję z NT można czasem zobaczyć nawet w naszych kinach). Scenariusz, na podstawie własnej sztuki, napisze sam autor, zaś reżyserią zajmie się pierwszy reżyser Audiencji – Stephen Daldry. Serial opowiadać będzie o relacjach królowej Elżbiety II z kolejnymi premierami Wielkiej Brytanii. W obsadzie m.in. Clare Foy, John Lithgow i Matt Smith.
Stephen Mangan zagra Arthura Conan Doyle’a w serialu ITV Encore Houdini & Doyle. Harrym Houdinim zostanie Michael Weston. W serialu zobaczymy również pierwszą policjantkę w MET, którą zagra Rebecca Liddiard, zaś całość ma opowiadać o przyjaźni tytułowych panów i (ponoć udokumentowanych) sprawach, z którymi zwracała się do nich po pomoc brytyjska policja.
A skoro jest okazja, żeby wrzucić Helen Mirren, wrzucamy Helen Mirren. Zwłaszcza, że okazje są dwie: grała zarówno w Prime Suspect, jak i w Audiencji.
Jak już pisałam, skończyło mi się wczoraj Waking the Dead, a przede mną jeszcze 6 odcinków jego spin-offa – The Body Farm. To plan na najbliższe dni. Wciąż też w oglądaniu jest Inspector George Gently i Foyle’s War. Ciągle jeszcze nie udało mi się obejrzeć Jonathana Strange’a i pana Norrela, ale bardzo poważnie się przymierzam, ja tylko wygospodaruję chwilę czasu na głębsze skupienie.
Na dziesiątą rocznicę zamachów w Londynie (7/7), BBC nakręciło film A song for Jenny, skupiający się na pastorce, Julie Nicholson (w tej roli Emily Watson), która w metrze straciła córkę. Ciągle jeszcze nie zebrałam się żeby A song for Jenny obejrzeć, ale bardzo chcę.
Z innych nowości – bardzo duże nadzieje wiążę z Black Work, które przed chwilą skończyło się na ITV. Miniserial ma świetne recenzje i Sheridan Smith, więc wszystko czego trzeba do szczęścia. Również bardzo dobre recenzje zbierają kolejne odcinki Mr. Robot, więc z niecierpliwością czekam na koniec serii.
Pośród przygotowanych do oglądania staroci, króluje The Politician’s Wife, którą chciałam obejrzeć od czasu, kiedy zobaczyłam The Politician’s Husband, a teraz ostatecznie pognała mnie do niej tęsknota za Trevorem Eve. Poza tym czeka The Singing Detective, którego trochę się boję, ale zobaczymy co z tego wyniknie.