Quantcast
Channel: Ysabell
Viewing all 34 articles
Browse latest View live

Benedict, książę duński

$
0
0

Tłumy fanów i miłośniczek Szekspira wypełniły trzy sale w kinie Atlantic, jedną w kinie Praha, kolejne w innych kinach polski i następne w wielu kinach Europy i świata. W Londynie w samym teatrze Barbican poza szczelnie wypełnioną salą publiczność oglądała sztukę na trzech telebimach. Wszystko to żeby zobaczyć na żywo przedstawienie Hamleta, na którego bilety wyprzedały się w rekordowo krótkim czasie.

barbican

Wszystko to prawda, tylko nie cała i nie całkiem.

Nie całkiem, bo znacząca część tych fanów i miłośniczek poszli do kina i teatru nie dla Szekspira, ale dla aktora grającego główną rolę, bo to jego uwielbiają nad życie. I, powiedzmy to od razu, nie ma w tym fakcie nic złego. Zdecydowanie bardziej zrozumiała wydaje się gorąca miłość do (żyjącego) aktora w szczycie kariery, niż do (zdecydowanie martwego) klasyka dramatu, który mógł wcale nie istnieć. Przerabiałyśmy to już zresztą przy okazji Koriolana z Tomem Hiddlestonem. Można przyjść na aktora, a wyjść z Szekspirem – magia teatru.

Pytanie podstawowe brzmi, czy i w tym przypadku wychodzimy z Hamletem, czyli jak spektakl Lyndsey Turner daje sobie radę z rozbuchanymi oczekiwaniami. wspomnianych już fanek i wielbicieli.

hr_teaser

Przede wszystkim, było pięknie. W czysto wizualnym sensie. Wielki elsynorski zamek przerobiony na wiktoriańskie gmaszysko. Schody na pół sceny, ogromne drzwi (jestem prostą dziewczyną: dajcie mi ogromne drzwi, będę zachwycona), genialny zabieg tuż przed przerwą, kiedy już na naszych oczach zaczyna się źle dziać. Dokładnie przemyślane również same stroje, włącznie z pięknym kontrastem między pierwszą i ostatnią sceną zbiorową: w tej pierwszej: wszyscy ubrani jasno i tylko książę na czarno – w ostatniej odwrotnie: wszyscy na czarno, a Hamlet w białym stroju szermierczym. Mundury też z pewnością niosły ze sobą jakąś wizję, tylko nie bardzo wiem o co dokładnie chodziło (poza tym, że Ciaranowi Hindsowi jest obłędnie pięknie w militarnym płaszczu).

Świetny pomysł na zmiany dekoracji wprost na oczach publiczności. Do tego wszystkiego sensowne kierowanie światłem i korzystanie z możliwości technicznych (typu zapadnie) i bez trudu w jednej dekoracji mogliśmy zobaczyć dziedziniec zamku, salę bankietową, gabinet i cmentarz. Bardzo ładne granie muzyką i piosenką (Nature Boy już nigdy nie będzie do końca takie samo).

Dekoracje były bardzo efektowne, a scena przed przerwą świetna

Dekoracje były bardzo efektowne, a scena przed przerwą świetna

Nie żeby podobało mi się wszystko jak leci. O ile pomysł na to, żeby te najważniejsze monologi Hamleta działy się w czasie „obok” (kiedy cała sytuacja sceniczna zaczyna rozwijać się w zwolnionym tempie, a tylko książę w strumieniu światła przeżywa swoje wewnętrzne rozterki) był bardzo efektowny, to już wszystkie te sceny z nadmiarem muzyki, światła i rzucania się po scenie były raczej żenujące. Nie za bardzo przemówiło do mnie bieganie po stole (Hamlet, namiętnie), tarzanie się (Klaudiusz, Hamlet, po trochu wszyscy, chyba z obowiązku bo Hamlet bez tarzania byłby niezaliczony) i krzyki (Gertruda). Nie jestem też (jak wiadomo) fanką przenoszenia Szekspira w czasie, ani tym bardziej wykorzystywania losowych (wiem, wiem, że wcale nie losowych) strojów i rekwizytów z kilku ostatnich wieków.

hr_teaser

Ale do rzeczy, do rzeczy! Jaki był ten Hamlet i – co ważniejsze – jaki był ten Hamlet?  Najlepsze będzie tu chyba określenie: nierówny.

Hamlet Benedicta Cumberbatcha stara się uciec przed odpowiedzialnością, czy to do szkoły (co w zasadzie ten niemal trzydziestoletni zgred wciąż robi w szkole?), czy w introspekcje i przeżywanie, czy wreszcie z powrotem w dzieciństwo (żołnierzyki i zabawkowy zamek mówią wprost: ten Hamlet ma być dziecinny). Wielbi ojca-żołnierza (bojąc się, że nigdy mu nie dorówna) i nienawidzi stryja-polityka. Dlatego jego szaleństwo-zdziecinnienie objawia się w mundurach, drewnianych żołnierzykach i wojennych werblach oraz pogardzie do słów (słów, słów). Stąd świetnie wyszły sceny końcowe, kiedy książę z pewnością siebie decyduje się na pojedynek, tak samo dobry był początek z Hamletem powoi podejmującym decyzję. Najgorzej, moim zdaniem, wypadło to co pośrodku. O ile scena ze sztyletem i modlącym się Klaudiuszem (Now might I do it pat) była jeszcze ciekawie, to już np. konfrontacja z Gertrudą (i poprzedzające ją Tis now the very witching hour) zupełnie do mnie nie przemówiła. Nie wspominam już nawet o całkowicie nietrafionych koncepcjach reżyserskich w drugiej połowie sztuki.

Hamlet Cumberbatcha ucieka w dzieciństwo.

Hamlet Cumberbatcha ucieka w dzieciństwo.

Cenię aktorstwo Benedicta Cumberbatcha, również to teatralne (obie wersje Frankensteina i 50-lecie National Theatre) i mam wrażenie że dał z siebie naprawdę dużo. Wciąż jednak jego Hamlet nie był dla mnie wystarczająco spójną postacią, żebym mogła w nią do końca uwierzyć. Co nie znaczy, że nie udało mu się sprawić, że w kilku miejscach się przejęłam (tak, znam Hamleta nieźle, a i tak się denerwuję co będzie dalej, jak ktoś to dobrze zagra). Problem w tym, że Cumberbatch nie bardzo miał do kogo grać, bo zarówno Horacjo, jak i Gertruda byli w tym przedstawieniu mocno średni. Jeśli dodamy do tego nie zawsze trafne decyzje reżyserskie (tak, trochę chcę wierzyć, że niektóre decyzje artystyczne, które mi nie podchodzą pochodziły od reżyserki, nie od aktora), to i postać może być nieco chaotyczna.

Eksperci twierdzą, że patrząc z punktu widzenia odtwórcy głównej roli, Hamlet to tak naprawdę 6 ważnych monologów, a reszta to wypełniacz:

— I want you to think of it in terms of six soliloquies, okay? And count ’em off with me. „O, that this too too solid flesh”. „O, what a rogue and peasant slave am I”. „To be, or not to be”. „Tis now the very witching hour” (that’s a short one, that’s only twelve lines). „Now might I do it pat”. „How all occasions do inform against me”. That’s it. Six. And the rest, as they say, is silence.
— I think there’s some dialogue in between.
— Filler. Nail those six soliloquies, everyone goes home happy.

Jak więc było tutaj? Nierówno. O, that this too solid flesh i O, what a rogue and peasant slave am I zrobiły na mnie duże wrażenie (pomijając może łażenie po stole, ale nie można mieć wszystkiego). To be or not to be i Now might I do it pat podobały mi się z pewnymi zastrzeżeniami, a Tis now the very witching hour i How all occasions do inform against me niezbyt mnie przekonały.

W takim wypadku wypełniacz powinien zaoferować coś więcej, żebym poszła do domu szczęśliwa. I zaoferował.

hr_teaser

Przede wszystkim Klaudiusz.

Jestem prawdopodobnie jedną z bardzo nielicznych osób, która szła na to przedstawienie dla Ciarana Hindsa. Zobaczyć prawie na żywo jednego z moich ukochanych aktorów było niesamowitym przeżyciem. Mówię to od razu, żeby było jasne, że nie macie tu najmniejszej szansy na obiektywność.

Ciaran Hinds był ludzkim Klaudiuszem

Zwłaszcza że na początku bardzo się bałam, bo Klaudiusz Hindsa był nieco zagubiony i zupełnie nie był okrutnym złoczyńcą z wielkim planem. Ten Klaudiusz jest… miękki. Nie zawsze wie co powinien zrobić, waha się, wyraźnie stara się wybrać najlepsze wyjście i (oczywiście) mu nie wychodzi. Ten Klaudiusz brzydzi się przemocą fizyczną, śmiercią i wojną (zabawne jak na bratobójcę). Jest absolutnym przeciwieństwem swojego starszego brata. Jest też dyplomatą i zdaje się naprawdę chcieć wychować Hamleta na swojego następcę. Do czasu, oczywiście.

Przyparty do muru kombinuje, stara się przeżyć, znaleźć wyjście, wygrać – wszystko na naszych oczach. Nie ma przygotowanej wcześniej strategii czy innego genialnego planu. Jest w tym wszystkim bardzo ludzki i tym bardziej przejmujący. Ten Klaudiusz jest taką mniej krwawą Balladyną: jeszcze jedna śmierć, jeszcze jeden podstęp i już będę dobrym królem szczęśliwego kraju.

A wszystko to Hinds zrobił w zgodzie nie tylko z literą, ale i duchem Hamleta. Ta postać zawsze tam była, tylko jakoś do tej pory jej nie zauważyłam. Jak widać, jestem zachwycona i to dla Ciarana Hindsa pójdę na to przedstawienie ponownie. I ponownie. I…
hr_teaserPrawie tak samo dobry był Jim Norton w roli Poloniusza. Poprowadzony niemal czysto komediowo, był jednak nie tylko postacią dającą chwilę oddechu po ciężkich scenach. Ze swoim cudownym talentem komicznym, Norton stworzył postać żałosną, śmieszną, nieco przez wszystkich pogardzaną, ale i odrobinę tragiczną. Poloniusz jest niemalże symbolem tego wszystkiego, czego Hamlet nienawidzi w swoim stryju: to bezmyślny biurokrata z ustami pełnymi frazesów. Jako taki właściwie sam skazuje się na śmierć i jego zgon wydaje się być zarówno nieuchronnym skutkiem dotychczasowych wydarzeń, jak i jedyną przyczyną późniejszych tragedii. To już kolejny raz, kiedy Jim Norton w pobocznej roli ściąga wzrok i kradnie serce (poprzednio był doskonałym Candym w O myszach i ludziach). Mam nadzieję, że doczekam się transmisji z NT z nim w jakiejś główniejszej roli.

Jim Norton kradnie serca

Jim Norton kradnie serca

Warto też oddać sprawiedliwość Karlowi Johnsonowi, który był zaskakująco zwyczajnym (jak na ducha) Hamletem Seniorem oraz naprawdę przebojowym grabarzem. Nie chcę się powtarzać, ale to już druga jego doskonała rólka w cyklu NT Live (poprzednio widzieliśmy go jako ślepego de Lacey’go we Frankensteinie).

Obawiam się, że gdzieś tutaj wyczerpuje mi się zapas aktorskich pochwał. Mogę dodać jeszcze słówko na korzyść Rosenkrantza Matthew Steera, który podobał mi się nieco bardziej od jego przyjaciela Guildensterna (Rudi Dharmalingam).

Nie przekonał mnie za to specjalnie wymachujący pistoletem Laertes (Kobna Holdbrook-Smith), ani naiwna Ofelia (Sian Brooke). Mogę tylko podzielać interpretację Ninedin, ale cóż – nawet z nią mnie Ofelia nie przekonała. Marny był też, niestety, Horacjo Leo Billa: człowiek z zewnątrz, nieuwikłany widz dramatu, co podkreślane było tak mocno (również strojem), że czekałam aż w końcu wyjmie z plecaka fajkę i kapelusz i już zupełnie upodobni się do Włóczykija (w tym świecie Poloniusz byłby niewątpliwie Paszczakiem). Zawodem była też Gertruda (Anastasia Hille). Ja wiem, że to nie jest łatwa rola, ale granie wszystkiego w szlochu i krzyku nie pomaga. Choć chętnie przyznaję, że ładna była ostatnia scena, w której już całkiem świadomie decydowała się wypić truciznę.

Ogólnie, jak już pisałam: nierówno.

hr_teaser

Hamlet zaczyna się zazwyczaj od tego, że jeden z wartowników mówi Who’s there? – Hamlet Lyndsey Turner we wczesnych stadiach zaczynał się ponoć Hamletem mówiącym To be or not to be, ale wersja aktualna, ta którą widziałam, zaczyna się dla odmiany Hamletem mówiącym Who’s there?

Generalnie trochę nam reżyserka tego Hamleta poszatkowała. Zdaję sobie sprawę, że cięcia są niezbędne, żeby nie zamordować widzów, ale tutaj czułam jednak pewien nadmiar. Nie dlatego, że niektóre sceny zostały wycięte (chociaż nadal cierpię, że Jim Norton nie mógł zagrać tej części pierwszej sceny drugiego aktu, w którym nakazuje śledzenie syna). Nawet nie dlatego, że inne zostały pocięte i resztki wetknięto w dziwne miejsca.

Nie znam Hamleta na tyle dobrze, żeby zauważyć wszystkie zmiany, ale to co zauważyłam sprawiało wrażenie upraszczania. Żeby łatwiej było zrozumieć o co chodzi i co reżyserka miała na myśli. I w sumie w tym też nie byłoby nic złego: w zasadzie i tak wiadomo, że na spektakl z Benedictem Cumberbatchem przyjdzie cała masa osób, które z Szekspirem mało się wcześniej stykały. Mogę nie lubić kiedy traktuje się widza jak idiotę, ale widzę sens tego pomysłu. I tutaj jest miejsce na ale. Ale z niczym nie należy przesadzać. Naprawdę nie trzeba kazać Aktorowi mówić o smiling villain, żeby widownia zrozumiała a) do czego odnosi się monolog Hamleta o aktorstwie i b) że książę dopisał do sztuki swoje własne przemyślenia.

hamletbenedict2608b

Hamlet i Yorick nie podzielają moich wątpliwości

Ja wiem że nie ma autorytetów nie do ruszenia, ale żeby dopisywać Szekspirowi kwestie to trzeba jednak być (jeszcze) lepszą niż Turner.

hr_teaser

Nie zrozumcie mnie źle: to jest całkiem dobre wystawienie z kilkoma świetnymi pomysłami i oszałamiającą oprawą sceniczną. Wyraźnie bardzo dobrze przemyślane, w większości dobrze (a czasem i genialnie) zagrane. Świetny sposób na zapoznanie się z Hamletem (i Szekspirem) dla tych co po raz pierwszy i ciekawe doświadczenie dla tych co razy kolejne.

Prawdopodobnie byłabym bardziej przychylna, gdyby nie wciąż żywy w pamięci Hamlet z Rorym Kinnearem z tego samego cyklu. Tamten mnie zachwycił. Ten? Ten mi się podobał.

Idźcie, Wam też się spodoba.

hr_teaser

Hamlet
William Szekspir

Barbican Theatre

Reżyseria Lynsey Turner

Obsada:
Hamlet: Benedict Cumberbatch
Gertruda: Anastasia Hille
Klaudiusz: Ciarán Hinds
Horacjo: Leo Bill
Ofelia: Sian Brooke
Laertes: Kobna Holdbrook-Smith
Duch/Grabarz: Karl Johnson
Poloniusz: Jim Norton
Rosencrantz: Matthew Steer
Guildenstern: Rudi Dharmalingam

Oficjalna strona przedstawienia

Hamlet na stronie NTLive

Hamlet na IMDb



Starszy Pan B

$
0
0

Jeremi Przybora

Z dzieciństwa pamiętam doskonale jego słowa.

Mieszkając z rodzicami w jednym pokoju i mając pamięć nadmiernie pojemną, zwłaszcza wobec słów rymowanych i w dobrym rytmie, znałam je jeszcze zanim nauczyłam się czytać, nie wspominając nawet o zrozumieniu. Rodzice (z dużą dozą wrodzonej złośliwości) bawili się doskonale obserwując kilkulatkę fałszującą z radością coraz to kolejne świntuszenia.

Co tu zresztą dużo mówić, czytać nauczyłam się rózniez dzięki tym słowom.  kiedy kilkuletnia ja zapragnęłam w końcu zrozumieć przynajmniej odrobinę rozpoczęłam od analizy Tanga Rzepicha.

— Mamo, dlaczego naród się nie ochrzcił? Jak się chrzci naród?

— Mamo, dlaczego nie pości w piątki? Potem będzie pościł? Dlaczego w piątki?

— Mamo, co to pro… proto… protoplasta? I, właściwie, co to knieja?

— Mamo, czemu Wanda dyszy w Wiśle?

Gdzieś w okolicy „Mamo, dlaczego w kiszkach myszy? Kim był Popiel?”, moja cierpliwa Mamusia stwierdziła, że jak się nauczę czytać, to dostanę książkę z legendami polskimi i sobie przeczytam. Dzięki temu sprytnie uniknęła tłumaczenia dlaczego Rzepicha ma iść w jego ramion moc, a ja postanowiłam nauczyć się czytać. Nauczyłam się, ale nie pamiętam, czy dostałam do przeczytania książkę z legendami.

Pamiętam za to dokładnie błękitne książeczki „Piosenki, które śpiewałem sam lub z Przyjacielem” i „Piosenki, które śpiewali inni”. Obie miały na okładce duże pęknięte jak balonik „P” i były totalnie zaczytane już wkrótce, bo miały w środku słowa. Nie żebym je wtedy rozumiała, ale były piękne.

Przybora

Były wczesne lata dziewięćdziesiąte, rozpoczynałam podstawówkę i zaczynałam dowiadywać się, że nie wszyscy lubią i cenią to samo. Okazało się, że nie wszyscy zostali w dziecięctwie zainfekowani muzyką kabaretową międzywojnia, polskimi przekładami rosyjskich, francuskich, czeskich i kanadyjskich bardów, albo powojennymi piosenkami kabaretowymi ze Szpaka, Dudka czy wreszcie Kabaretu Starszych Panów.

Miałam za to wspaniałą platformę porozumienia z rodzicami. Z Ojcem czekaliśmy w sporej kolejce na poczcie w Bukowinie Tatrzańskiej, bo musieliśmy koniecznie zadzwonić do domu, żeby przyjeżdżająca później Mamusia przywiozła ze sobą słowa Ciszy leśnej, bo nie wszystkie dawaliśmy radę odtworzyć z pamięci. Z Matką, kilka lat później, mogłyśmy grać w teksty: wymyślasz temat, przedmiot albo czynność i szukasz piosenki z KSP (albo piosenki Przybory), która go choćby wspomina. Prawie nie ma tematów, do których nie da się znaleźć tekstu.

Nie było dla mnie ratunku, nawet kiedy dostałam już własny pokój. Dzięki temu w szkole byłam co prawda dość samotna, ale miałam za to więcej czasu na czytanie, słuchanie i próby rozumienia. Również tych słów.

Dzięki nim uczyłam się o świecie i życiu więcej niż od dorosłych. Nikt mi nie powiedział, że one nie po to powstały. Wyrastałam więc powoli dowiadując się, że kadencja premiera Cyrankiewicza przeciągała się ponad wszelką miarę, że nieznani sprawcy podrzucają czasem hrabinę Tyłbaczewską, że jemiołuszki przylatują spędzić z nami zimę, że należy uważać na żeberka od kaloryferów luzem, że Spinoza to był filozof wzięty i że w Balladynie postaci śpiewają. Nie wszystkie z tych informacji okazały się równie prawdziwe i równie przydatne, ale wrastały we mnie i zostawały.

Wkrótce potem zrozumiałam co to oznacza, że twórczość autora słów można podzielić na a) erotyczną i b) wszelką inną i że część a) jest zdecydowanie większa od b). Był więc Przybora (razem z Brassensem, co powinno sprawić mu przyjemność) pierwszą osobą, która mówiła mi o intymności, seksie i erotyce. Słuchałam wtedy po raz niewiadomoktóry słów, które znienacka okazywały się strasznymi świństwami. Świństwami bardzo pięknymi zresztą. To u Przybory pierwszy raz w życiu usłyszałam o homoseksualizmie, to przez niego zaczęłam się zastanawiać nad związkami.

Następnie przyszedł moment, kiedy dowiedziałam się, że akurat on to nienajlepszy autorytet w kwestii związków. Był więc Przybora pierwszym z moich autorytetów, którzy okazali się „tylko” ludźmi. Był pierwszym, przy którym rozważałam rozdzielność słów i ich autora. Do tej pory pamiętam miejsca, w których czytałam jego memuary. Trzy duże, piękne tomy w twardej oprawie.

Potem już tylko szukałam możliwości, żeby posłuchać tego pięknego, kulturalnego głosu z leciutką nutą ironii w tle i wsłuchać się w słowa. Język Przybory jest dla mnie chyba najpiękniejszym językiem polskim, jaki znam. Jest przyczyną, dla której jestem niesamowicie do ojczystego języka przywiązana. Jest tym niedoścignionym wzorem, do którego należy dążyć.

Przy całej lekkości jego twórczości, sposób w jaki używa słów sprawia, że po plecach przebiega mi dreszcz. Oczywiście, że tak nie umiem i pewnie nigdy nie będę umiała, ale samo słuchanie i analizowanie tej frazy jest radością. Te wszystkie „i miast bym szczęście w górze snuł, po klucz jam zaczął schodzić w dół”, te „choć inwektywą żywą nie chcesz chlustać”, te „kto rąk nie chce kalać, zań je pokala tani drań”. Ten język wrył mi się w synapsy i siedzi tam przyczajony, czekając tylko na okazję, żeby się wyrwać na wolność. W tym języku jestem zakochana.

Oczywiście uwielbiam też przyborowskie poczucie humoru. Leciutko obrazoburcze, mocno absurdalne i bardzo nieprzyzwoite. Do tej pory zdarza mi się słuchać KSP i odnajdywać nowe, ukryte przede mną, żarty. Przywilej istoty, która znała tekst, zanim w ogóle pojęła, że da się go zrozumieć.

Ale to właśnie słowa zostaną we mnie na zawsze.

Słowem zburz,
Słowem stwórz
Mnie od nowa. 

Tonąć chcę,
Płonąć chcę
W twoich słowach…

PS. Dziś autor słów, Jeremi Przybora, wchodziłby w drugi wiek (bardzo długowieczna rodzina – gdyby żyła). Posłuchajcie z tej okazji którejś z piosenek do jego tekstów.

fot. Mikołaj Grynberg


They call this Christmas where I’m from

$
0
0

Patronami dzisiejszego wpisu, który powstał na wyraźne życzenie, są Dropkick Murphies śpiewający Season upon us. Pisałam już o niej kiedyś, dzisiaj tylko zwrócę uwagę na wers „With family like this, I would have to confess | I’d be better off lonely, distraught and depressed”.

Zamiast być lonely, distraught and depressed możemy po prostu nawiązać długoterminowy związek z brytyjską telewizją (i radiem). Jeśli długoterminowy związek nam nie odpowiada, krótki okołoświąteczny romans jest również doskonałym pomysłem. Ja już od kilku lat Wigilię spędzam w towarzystwie lubianych krewnych i znajomych obżerając się z wielką przyjemnością, a resztę świąt wykorzystuję na tulenie się do Męża, oglądanie filmów i seriali, czytanie książek oraz słuchanie radia. Niestety nie wszystko to da się robić jednocześnie, ale wciąż próbuję.

Wiem że większość z Was, którzy tu zaglądacie, dostanie w prezencie książkę albo płytę. Możliwe, że kilka, albo po kilka. Na płytach może będą filmy, może seriale, może muzyka. Ale gdyby Wam jednak zabrakło świątecznego dobra, poniżej krótka lista programów, które chciałabym zobaczyć w okolicy świąt.

przed świętami

W specjalnym notesie wypisałam sobie dwie strony już tydzień temu. Była tam i Msza za miasto Arras (15 grudnia na Kulturze, ale mają być powtórki — warto uważać), nowy dwuodcinkowy sezon Luthera (który rozpoczął się też 15 grudnia), piątkowe (18 grudnia) Text Santa na ITV (z tradycyjnym skeczem z Downton Abbey) oraz Andrea Chenier z Royal Opera House (do obejrzenia tu) i sobotnie (20 grudnia) The Sound of Music Live również na ITV.

[godziny podaję poniżej wg czasu Greenwich]

Jutro (wtorek, 22 grudnia) czeka nas drugi i ostatni odcinek Luthera (BBC 1, 21:00) i bardzo przeze mnie wyczekiwana fabularyzowana historia powstania sitcomu Dad’s Army (coś jak An Adventure in Space and Time dla Doctora Who): We’re Doomed! The Dad’s Army Story również o 21:00, tyle że na BBC 2. Również jutro, w BBC Radio 4, 30 minut o jednej z moich ukochanych świątecznych piosenek, czyli odcinek Soul Music poświęcony „Fairytale of New York” The Pogues (o 11:30, powtórka w drugie święto, do wysłuchania na stronie).

W środę pierwszy ze świątecznych odcinków tego sezonu, Detectorists Christmas Special (23 grudnia, 22:00, BBC4). Detectorists to dość specyficzny serial komediowy o dwóch facetach szukających skarbów życia poprzez łażenie z wykrywaczami metalu i dużo marzeń.

Prawdziwa zabawa w brytyjskiej TV zaczyna się dopiero w święta, więc nasza Wigilia jest stosunkowo bezpieczna, ale gdybyście przypadkiem skończyli wieczerzę wcześniej i musieli się koniecznie uspokoić, polecam włączyć BBC 4 (24 grudnia, czwartek, 20:00). W planie jest specjalny odcinek ichniego cyklu Slow TV. Odcinek jest świąteczny, czeka nas zatem dwugodzinna przejażdżka saniami zaprzężonymi w renifera przez arktyczne pustkowia: All Aboard! The Sleigh Ride.

"Msza za Miasto Arras" w wykonaniu Janusza Gajosa jest z pewnością jedną z najlepszych rzeczy, które może zaoferować polski teatr.

„Msza za Miasto Arras” w wykonaniu Janusza Gajosa jest z pewnością jedną z najlepszych rzeczy, które może zaoferować polski teatr.

25 grudnia (piątek)

Pierwsze Święto można spędzić w całości z BBC, chyba że jesteśmy fankami Dawnton Abbey, którego ostatni odcinek nada ITV właśnie w Christmas Day (20:45). Jeśli nie, zwracamy uwagę ku znanemu i kochanemu BBC.

Dzień możemy zacząć nawet o 7:45, siadając do BBC Radio 4 i słuchając Christmas Is a Sad Season for the Poor, świątecznego opowiadania Johna Cheevera czytanego przez Martina Freemana. Na szczęście dla mnie, można będzie go wysłuchać jeszcze przez miesiąc, nie muszę więc się zrywać bladym świtem. Ale gdybym się jednak zerwała, to już chwilę później, o 8:30, na tej samej stacji Jeremy Irons przeczyta pierwszą część Old Possum’s Book of Practical Cats T. S. Eliota. Jeśli będziecie spać dłużej, możecie posłuchać jej jakoś przed częścią drugą, którą puszczą o 12:15 (BBC Radio 4).

Do telewizji siadamy o 16:45, w samą porę na Stick Mana, adaptację kochanej przez Brytoli książeczki dla dzieci. Dlaczego oglądamy animacje dla dzieci? Przede wszystkim dlatego, ze są urocze, ale jeśli ten powód Wam nie wystarcza, wśród aktorów głosowych w Stick Manie znajdują się m.in. Martin Freeman, Russel Tovey, Hugh Bonneville i Sally Hawkins (BBC 1, 16:45).

Bezpośrednio potem zostajemy przed ekranami i oglądamy świąteczny odcinek specjalny Doctora Who. W tym roku będziemy świadkami powotu River Song i jej pierwszego spotkania z Dwunastym Doktorem. Czekam z niecierpliwością zarówno ze względu na to, że mam nadzieję na porzucenie poważnych i ponurych tonów tej serii i trochę starej dobrej zabawy, jak i dlatego że Alex Kingston i Peter Capaldi mogą grać do siebie naprawdę świetnie. The Husbands of River Song w BBC 1 o 17:15.

Na wieczór czeka nas trudna decyzja. O 19:30 BBC 1 nada świąteczny odcinek Call the Midwife, a BBC 4 Carmen, balet z Royal Opera House, który jest jednym z przedstawień pożegnalnych Carlosa Acosty. Wybór będzie trudny.

Mężowie River Song, czyli czekam z radością.

„Mężowie River Song”, świąteczny odcinek „Doktora Who”, czyli czekam z radością.

26 grudnia (sobota)

Boxing Day, czyli Drugie Święto, to przede wszystkim start dwóch nowych seriali, ale nie uprzedzajmy faktów.

Dzień zaczynamy o 14:25, oglądając godzinny dokument o studiu animacji stojącym za sukcesem Wallace’a i Gromita, baranka Shauna i wielu innych. W A Grand Night In: The Story of Aardman Julie Walters opowie nam historię Aardman Animations, a wśród gości usłyszymy kilku przypadkowych aktorów głosowych ze studiem współpracujących, wymieńmy dla przykładu  Davida Tennanta, Hugh Granta i Martina Freemana (BBC 1, 14:25).

Jeśli nie pasjonują was filmy dokumentalne o animacjach (jak możecie?!), włączcie radio o 14:30. W naszym ulubionym BBC Radio 4 posłuchamy The Bed-sitting Room, nieco surrealistycznej postapokaliptycznej sztuki o ponuklearnowojennym Londynie. W obsadzie m.in. Bernard Cribbins, Catherine Tate i Derek Jacobi (BBC Radio 4, 14:30).

Pierwsza z naszych serialowych premier zaczyna się o 19:00 na BBC 1. Dickensian to projekt, w którym spotkać się mają na 20 półgodzinnych odcinków bohaterowie różnych powieści Charlesa Dickensa. Dostaniemy ponoć trochę dickensowskich historii i zupełnie nową fabułę je łączącą. Drugi odcinek jeszcze tego samego dnia o 20:30 (BBC 1, 19:00 i 20:30).

O 20:00 wielbiciele Piotrusia Pana włączają ITV. Nowa wersja starej historii, tym razem przenosi opowieść do współczesności, ale za to pochwalić się może Stanleyem Tuccim w roli kapitana Haka (ITV, 20:00).

Najbardziej wyczekiwana przeze mnie nowość tych świąt to na pewno And Then There Were None wg najlepiej się sprzedającej i pewnie najsłynniejszej powieści Agathy Christie (znanej też jako Ten Little Niggers, Ten Little Indians i Ten Little Soldiers). Najnowsza adaptacja ma szanse dość łatwo zająć miejsce adaptacji domyślnej, bo mimo wielu filmowych wersji historii, mało która jest rozpoznawalna. Za scenariusz odpowiada Sarah Phelps (scenarzystka m.in. The Crimson FieldThe Casual Vacancy), a wśród aktorów mamy Charlesa Dance’a, Annę Maxwell Martin, Toby’ego Stephensa, Mirandę Richardson, Aidana Turnera i mojego ukochanego Burna Gormana. Czekam bardzo (BBC 1, 21:00)

And-Then-There-Were-None-Homepage-Header

„And Then There Were None” — będzie mrocznie i kostiumowo. Czego chcieć więcej?

27 grudnia (niedziela)

Święta mamy w tym roku nieco przedłużone tą niedzielą, a że tradycyjnie świąteczna ramówka w Wielkiej Brytanii trwa co najmniej do 1 stycznia, to w tym roku po prostu więcej zabawy mamy w niedzielę.

Zaczynamy o 18:00 kolejną ekranizacją książki dla dzieci, tym razem Fungus the Bogeyman. Jest to też jedyna gościnna rola kanału Sky 1 w mojej świątecznej ramówce. Nie mogłam się jednak powstrzymać, bo w obsadzie oprócz Timothy’ego Spalla mamy m.in Keeley Hawes i Marc Warrena (Sky 1, 18:00).

Kolejne dwa odcinki Dickensian BBC 1 nada o 19:30 i 20:30, a drugi odcinek And Then There Were None na tym samym kanale o 21:00.

Na ITV z kolei obejrzymy w niedzielę film Harry Price: Ghost Hunter. Jak sama nazwa wskazuje bohaterem jest łowca duchów (i łowca fałszywych mediów), całość dzieje się w Londynie w latach 20., a główną rolę gra Rafe Spall. Całość w bardzo dobrej telewizyjnej obsadzie (m.in. mój ulubiony ostatnio Tom Ward) i z bardzo dobrymi fachowcami zaróno na stołku reżysera, jak i scenarzysty daje nadzieję, że przy dobrej oglądalności i recenzjach dorobimy się kolejnego miłego serialu (ITV, 20:30).

Tutaj, niestety, znów musimy wybierać, bo o 21:00 na BBC 4 Gypsy: Live from the Savoy Theatre. Bardzo głośne w tym roku londyńskie wystawienie musicalu Stephena Sondheima i Jule’a Styne’a. W roli głównej doskonała (wedle wszelkich recenzji) Imelda Staunton, na drugim planie m.in. Lara Pulver i Peter Davison (BBC 4, 21:00).

Gypsy

Imelda!

po świętach

Żeby już się nie rozpisywać, dodam jeszcze kilka ciekawostek z kolejnego tygodnia. Obejrzymy kolejne odcinki And Then There Were None (BBC 1, 28 grudnia, poniedziałek, 21:05) i Dickensian (BBC 1, 1 stycznia, piątek, 20:30).

W poniedziałek jako miłośniczka sztuki, dokumentów i Michaela Palina (niekoniecznie w tej kolejności) chciałabym obejrzeć Michael Palin’s Quest for Artemisia czyli dokument o XVII-wiecznej włoskiej malarce, Artemisii Gentileschi (BBC 4, 28 grudnia, 21:00). O tej samej porze we wtorek odcinek A Life on Screen o naszym ukochanym Stephenie Fry’u (BBC 2, 29 grudnia, 21:00).

No i coś na co wszyscy czekają w pierwszy dzień nowego roku (nie, jeszcze nie Sherlock): coroczny koncert filharmoników wiedeńskich. Szczerze mówiąc nie wiem, która z polskich stacji go nada, o której godzinie i czy przetną go na pół, wiem za to, że BBC 2 (i BBC 4) planują go na 11:15 (1 stycznia, oczywiście). A o 21:00 świąteczny odcinek Sherlocka BBC, The Abominable Bride. Tym razem nasi dzielni detektywi wrócili do wiktoriańskiej Anglii, gdzie ich miejsce, wciąż jednak zachowując klimat serialu i mocno nawiązując do „normalnych” odcinków (a także do innych klasycznych ekranizacji Holmesa). Myślę, że właśnie ten christmas special jest powodem dla którego obejrzałam całego Sherlocka (BBC 1. 1 stycznia, 21:00).

The Abominable Bride

„Sherlock: The Abominable Bride” będzie również wyświetlany 7 stycznia w polskich kinach.

PS. Ja w tym roku znajdę pod choinką pierwszy tom Dzieł (niemal) wszystkich Przybory. Wiem, bo sama go sobie kupiłam.


A man out of his time (1/3)

$
0
0

Na świąteczny odcinek Sherlocka czekałam z niecierpliwością od kiedy tylko zobaczyłam pierwsze zdjęcia aktorów w wiktoriańskich ubraniach. Moje nadzieje rosły wraz z kolejnymi wieściami, a w okolicy pojawienia się trailera osiągnęły takie wyżyny, że zaczęłam się obawiać. Logicznie rzecz biorąc przy tak wielkich oczekiwaniach wobec odcinka nie tak bardzo przecież lubianego serialu powinnam doznać zawodu. Na szczęście jednak Sherlock z logiką nigdy nie miał wiele wspólnego i z kina wyszłam zachwycona.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot12

W związku z czym tekst będzie bardzo długi i bardzo spoilerowy, a jeśli nie oglądałyście jeszcze The Abominable Bride i zastanawiacie się, czy warto, ograniczcie czytanie do poniższego akapitu:

Odcinek można teoretycznie umieścić między 3 a 4 serią Sherlocka, nawiązuje on do trzech poprzednich serii, ale zrozumiały będzie również dla tych, którzy widzieli tylko dwie pierwsze. Bez tego zabawa może być dużo słabsza. Poza tym, odcinek jest przezabawny, miejscami trochę dziwny, bardzo inteligentnie pomyślany i zawiera tony nawiązań do Holmesów tego świata. Nie zawiera za to specjalnie ciekawej zagadki kryminalnej, nadrabia za to klimatem i urodą zdjęć oraz wiktoriańskim Londynem. Także idźcie oglądać, nie dajcie się namawiać.

I to tyle ile jestem w stanie bez spojlerów, bo mnóstwo rzeczy buzuje we mnie i bulgocze i usiłuje się wydostać na zewnątrz.

Holmes: Good afternoon. I’m Sherlock Holmes, this is my friend and colleague Dr. Watson. You may speak freely in front of him, as he rarely understands a word.

Ale najpierw dedykacja: dla Ninedin z okazji niedawnych urodzin. Byłaś kiedyś tak miła i napisałaś, że lubisz mnie czytać. Pozwoliłam więc sobie napisać tę masę tekstu z myślą o Tobie.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot71

Co jest dla mnie najciekawsze w Sherlocku? Przede wszystkim uwielbiam wszystkie nawiązania i aluzje, czy to do opowiadań, czy do kolejnych ekranizacji i wariacji na temat. Do tego poczucie humoru: ten serial potrafi być zabawny dość inteligentnie, czego tu nie lubić. No i dalej: śledztwa. Śledztwo tak naprawdę wcale nie musi być specjalnie wysublimowane czy dobrze skonstruowane (Holmes i tak rozwiąże je dzięki sympatii scenarzysty), ale w trakcie tego śledztwa powinny kształtować się i rozwijać relacje między bohaterami i właśnie przez pryzmat sprawy powinniśmy zauważać budowanie postaci i ich rozwój.

Holmes: Since when have you had any kind of imagination?
Watson: Perhaps since I convinced the reading public that an unprincipled drug addict was some kind of gentleman hero.

The Abominable Bride było dokładnie to wszystko w ilościach satysfakcjonujących nawet mnie. A nawet jeszcze więcej.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot77

Przede wszystkim masa nawiązań. Mamy klasyczne szczegóły mieszkania Holmesa i Watsona. Mamy Klub Diogenesa i bardzo kanonicznego Mycrofta. Mamy przepiękne ujęcia nawiązujące żywcem do ilustracji Pageta, a co więcej wspaniałe narzekania Watsona na ilustratora, który jest out of control. No i opowiadania pisane przez Watsona (skoro są okolice świąt, to oczywiście wydał właśnie „Błękitny karbunkuł”), który przecież prowadzi narrację słowami Arthura Conan Doyle’a. Zresztą nie tylko on, Holmes z Moriartym też rozmawiają Doylem, co jest tak cudowne, że cudowniej jest tylko kiedy przestają i wyłamują się z ram opowieści i języka. Mamy mnóstwo drobiazgów: siedmioprocentowy roztwór kokainy, the game is afoot, fotografię Ireny Adler i suwerena na dewizce od zegarka, telegram Holmesa i wiele innych.

Mrs. Hudson: And I notice you’ve published another of your stories, Doctor Watson.
Watson: Yes. Did you enjoy it?
Mrs. Hudson: No.

Mamy też inne klasyczne elementy opowiadań: małżeństwo i wyprowadzkę Watsona, Holmesa rzucającego niezrozumiałe komentarze, Lestrade’a który nic nie rozumie, czajenie się na mordercę, czy ślad pojawiający się po tym jak Holmes widział, że go nie było, a nawet ten (również dość klasyczny dla narracji opowiadań) zabieg upłynęło kilka miesięcy zanim znów usłyszeliśmy o tej sprawie.

Począwszy od ujęcia Baker Street w trailerze, aż do ostatniego ujęcia z Holmesem przy oknie mamy też nawiązania do mojego ukochanego serialu Granady z Jeremym Brettem w roli Sherlocka Holmesa (The Adventures of SH, The Return of SH, The Case-Book of SH, The Memoirs of SH). Do innej z kochanych przeze mnie wariacji na temat (Prywatnego życia Sherlocka Holmesa w reżyserii Billy’ego Wildera) nawiązuje scena w Klubie Diogenesa, gdzie zresztą recepcjonista nazywa się… tak, właśnie Wilder.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot55

Nie będę tu wymieniała wszystkiego, ale Sherlock uroczo nawiązuje również sam do siebie. Zestawienie dwóch początków znajomości naszych bohaterów (to z pierwszego odcinka dogodnie pokazane we flashbacku na początku) wypada przezabawnie i stanowi wreszcie wytłumaczenie dlaczego ten nieszczęsny współczesny Holmes okładał trupa — wszystko po to, żeby było zabawnie w tym odcinku. Mamy mnóstwo postaci z całego serialu (począwszy od Stamforda, przez Janine i Andersona, a skończywszy na małym Archiem/Billym). Sherlock nawet gra tu melodię, którą skomponował na ślub Watsonów. Im dłużej się przyglądamy, tym więcej smaczków można wyłapać.

Mamy też całe mnóstwo humoru, przede wszystkim tego najpiękniejszego: wynikającego ze zgodności i niezgodności z oryginałem i z odniesień do innych adaptacji. Każdy dialog, w którym dowiadujemy się, że prawda nie wygląda do końca tak, jak w opowiadaniach Watsona (bo ilustrator, bo to, bo tamto, bo dobra historia wymaga innych rozwiązań niż rzeczywistość) zawsze radują, tak samo jak Sherlock mówiący Holmesem który wyszedł spod pióra doktora. Mamy też standardowy humor wynikający z tego, że Sherlock jest bucem (choć we własnym wnętrzu bucowatości ma jakoś mniej niż na zewnątrz) i ten wynikający z leitmotivu odcinka: niedocenianych kobiet (niemówiąca pani Hudson mnie urzekła).

Lestrade: He said, „There’s only one suspect,” and then he just walks away and now he won’t explain.
Mrs. Hudson: Which is strange, because he likes that bit.
Lestrade: Said it’s so simple I could solve it.
Mrs. Hudson: I’m sure he was exaggerating.

Samo śledztwo nie było specjalnie ciekawe, chociaż na pewno efektowne. Mamy kobietę, która publicznie (może trochę zbyt publicznie?) popełnia samobójstwo, a potem zabija męża. Zostaje rozpoznana, chociaż jej ciało leży w kostnicy z odstrzeloną połową czaszki. Potem mamy pięć morderstw, które mogą być powiązane z tym pierwszym, a potem Mycroft wysyła Sherlocka na pomoc panu Carmichaelowi. Tutaj już wiemy na pewno, że sprawy są powiązane i sir Eustace boi się ducha Emilii Ricoletti. Mamy zasadzkę, nawiedzającego ducha, okno, którego nie było i trupa którego być nie powinno, a na koniec dowód pojawiający się za późno.

Teoretycznie wszystko brzmi świetnie, ale w praktyce sprawa jest czysto pretekstowa.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot35

Część pierwsza, ta z Ricolettimi może mieć tylko dwa rozwiązania: albo Emilia nie popełniła samobójstwa, albo to nie ona zamordowała męża. Ponieważ It’s never twins. Not even secret twins, w grę wchodzi opcja pierwsza, plus — prawdopodobnie — wspólnik (wspólniczka!) w kostnicy. W przypadku Carmichaelów w zamkniętym domu wszystko jest jeszcze prostsze, biorąc pod uwagę niesamowity urok osobisty sir Eustace’a.

Holmes: Did you bring your revolver?
Watson: What good would that be against a ghost?
Holmes: Exactly. Did you bring it?
Watson: Yeah, of course.
Holmes: Then come, Watson, come. The game is afoot!

Oczywiście wszystko jest okraszone masą szczegółów (pięć pestek pomarańczy, tajne zgromadzenie w podziemiach zrujnowanego kościoła, znikający duch) i dzieje się tak, żeby nic nie było do końca wiadomo o co chodzi (więc Sherlock nie może mieć kluczy do domu, a Watson dość odwagi, żeby zastrzelić ducha), bo sama sprawa jest nieistotna. Na tyle, że Holmes całkowicie ją porzuca, a odkrycia w stosownym momencie dokonuje Mary. Co więcej jesteśmy w wyobraźnie Sherlocka, więc może zupełnie przestać udawać, że interesuje go przestrzeganie prawa albo sprawiedliwość czyjakolwiek poza własną — dziewczyny były krzywdzone, więc miały prawo zadziałać i tyle: sprawa zostanie jedną z „niewielu” nierozwiązanych spraw Holmesa.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot101

Istotne są za to dwa jej aspekty: czy ktoś może przeżyć strzelenie sobie w głowę (ktosiem jest, oczywiście, Moriarty) i kobiety. Kobiety nie tyle jako ogół, co przedmiot zainteresowania i relacji Holmesa. Do obu tych spraw jeszcze wrócę.

Watson: Extraordinary!
Mrs. Watson: Impossible!
Holmes: Superb! Suicide as street theatre; murder by corpse. Lestrade, you’re spoiling us.

Samo śledztwo za to doskonale służy swojemu głównemu fabularnemu celowi: pokazaniu uczuć i emocji Sherlocka oraz jego relacji z innymi bohaterami. W tym odcinku nawet dużo bardziej niż w innych.

No bo spójrzmy uważnie jaki jest punkt wyjściowy: Holmes z pełną świadomością poświęcił kawałek swojego życia dla Watsonów, został zamknięty w pojedynce na tydzień, a następnie wysłany na zesłanie. Przed odlotem zdążył się jeszcze naszprycować różną chemią, odbył wzruszającą (czyżby dzięki narkotykom szczerszą?) rozmowę pożegnalną z Johnem i poleciał w siną dal. Leciał tak cztery minuty (podczas których mógł jeszcze coś zażyć) i w trakcie czytał wpis Johna o ich pierwszym spotkaniu. Wtedy zadzwonił Mycroft i powiedział mu o powrocie Moriarty’ego, Sherlockowi przypomniała się sprawa Emilii Ricoletti i zaczął się ten odcinek.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot128

Odcinek w znaczącej większości odbywa się w ciągu tego — powiedzmy — kwadransa między telefonem Mycrofta do Sherlocka, a lądowaniem. Oczywiście mózg Holmesa działa dużo szybciej, więc mamy w tym czasie pełnowymiarowy odcinek, ale skoro 90% akcji odbywa się w głowie Sherlocka, to mamy niesamowitą okazję przyjrzeć się bliżej światu widzianemu jego oczami i dużo się o postaci dowiedzieć. Przy czym pozwalam sobie założyć, że narkotyki powodują, że Holmes jest ze sobą nieco szczerszy niż na ogół z otoczeniem.

Watson: Now, tell me, morphine or cocaine?
Holmes: Cocaine. A seven percent solution. Would you care to try it?

Stąd dwa najważniejsze, wspomniane wcześniej, tematy odcinka. Sprawa Ricolettich i Carmichaelów to sposób analizy czy Moriarty żyje, a jeśli nie, to dlaczego ktoś wykorzystuje jego twarz i czy on sam maczał w tym palce. Drugim wątkiem są wyraźnie kobiety i to w aspekcie ich niedoceniania. Dlaczego? Sherlock znów został sam, tym razem poświęcając się dla przyjaciela (przyjaciół?), ale nie zmienia to faktu, że czuje się porzucony i samotny. John najpierw ożenił się i wyprowadził, a teraz jeszcze jest szczęśliwy i będzie miał dziecko, Mycroft wysyła brata jak najdalej od siebie, Janine była tylko narzędziem do osiągnięcia celu. Stąd nostalgia i sięgnięcie po blog Johna, stąd też przenikające cały odcinek pytanie: dlaczego właściwie ja nie widzę w kobietach tego co inni, albo co mnie powstrzymuje przed angażowaniem się?

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot91

Tyle tytułem wstępu, a już jutro odcinek drugi. Będzie o relacjach między Sherlockiem a innymi postaciami w świetle Tha Abominable Bride.

Tak naprawdę miałam głupi pomysł zmieścić wszystkie swoje przemyślenia w jednym poście, ale prawdopodobnie skończyłoby się to pisaniem go już zawsze, więc trudno, będzie w częściach.


A man out of his time (2/3)

$
0
0

No to lecimy dalej.

W poprzednim odcinku pisałam dużo ogólników, czas na szczegóły. Dziś będzie trochę o relacjach Sherlocka z innymi bohaterami, a bardziej o tym jak Sherlock te relacje postrzega (wychodząc z założenia, że po takiej ilości chemii wprowadzonej do organizmu jest z sobą trochę szczerszy niż z nami na co dzień).

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot148

Absolutnie najpiękniejsza w całym tym odcinku jest relacja braci Holmesów. Jest jej mnóstwo w umyśle Sherlocka, ale też na jawie i daje mnóstwo możliwości spojrzenia na nich pod nowymi kątami.

Przede wszystkim rzucają się w oczy ogromne kompleksy Sherlocka. To on jest młodszym wolniejszym bratem, to Mycroft jest tym mądrym. Mówią o tym właściwie wszyscy w umyśle Sherlocka: Watson zgaduje że jadą na spotkanie z kimś inteligentniejszym od Sherlocka, Mary wyraźnie mówi, że to Mycroft jest the clever one, a sam Mycroft wyraźnie pokazuje swoją nad Sherlockiem przewagę i dodatkowo porusza temat zabójczej zazdrości wielkiego umysłu o umysł jeszcze większy. Sherlock pyta, czy wezwano go po to, żeby go poniżać (jak to świadczy o jego pojęciu o intencjach brata?). Nawet Lestrade pozornie niewinnie pytając czy Sherlock nie wie wszystkiego, porusza ten sam drażliwy temat. Bo Sherlock nie wie wszystkiego, Sherlock się specjalizuje. To Mycroft wie wszystko.

Watson: Well, now you mention it, this level of consumption is incredibly injurious to your health. Your heart…
Holmes: No need to worry on that score, Watson.
Watson: No?
Holmes: There’s only a large cavity where that organ should reside.
Mycroft Holmes: It’s a family trait.
Holmes: Oh, I wasn’t being critical.

Sherlock czuje się — i w swoim umyśle jest — głupszy od brata, który wszystko umie rozwiązać samym myśleniem, a Sherlock potrzebny mu jest tylko do potwierdzania podejrzeń na miejscu (I need you for the legwork, jakże kanonicznie!). Jednocześnie stara się za wszelką cenę bratu zaimponować, doucza się nieistotnych rzeczy, usiłuje nie okazywać emocji (bo tego jego zdaniem Mycroft się po nim spodziewa, to ceni), a zwłaszcza swojego przywiązania do brata.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot102

Przy tym wszystkim, Mycroft w dużej mierze Sherlocka definiuje. Nie tylko dostarcza mu rozrywki umysłowej, nie tylko stanowi wzór do naśladowania i cel do dążenia, ale też jego opinie stają się z czasem opiniami brata. To jest wojna, którą musimy przegrać? Tak, to wojna, która musimy przegrać. My się mylimy, oni mają rację? Tak właśnie — my się mylimy, one mają racę. Gdzie znajdzie się Sherlock z profesorem Moriartym w ostatnim akcie swojego dramatu? Wewnątrz obrazu Turnera wiszącego na ścianie pokoju klubowego Mycrofta. Jeśli Mycroft określi Moriarty’ego jako wirusa w danych, w tej decydującej chwili Moriarty określi siebie, oczywiście, jako wirusa na twardym dysku umysłu Sherlocka.

Holmes: His body was never recovered.
Mycroft Holmes: To be expected when one pushes a maths professor over a waterfall. Pure reason toppled by sheer melodrama: your life in a nutshell.

Co więcej, przy całej pozie wzajemnego braku zainteresowania, ten odcinek wreszcie pięknie i wyraźnie pokazuje jak obaj Holmesowie się o siebie troszczą, jak się o siebie martwią i jak się kochają. Z jednej strony mamy Sherlocka, w którego umyśle Mycrofta bardzo niewiele dzieli od śmierci (z czym, oczywiście, obaj usiłują sobie radzić sarkazmem i dystansem), wszystko ze względu na niebezpieczny tryb życia. Przy czym samo to, że Sherlock wyobraził sobie brata jako ukłon dla Sensu Życia wg Monty Pythona dowodzi że jest istotą dogłębnie złośliwą. Mycroft z kolei martwi się o młodszego brata calkiem wyraźnie. Prosi o pomoc Mary Watson (to bardzo ciekawe, choć nie do końca dokładne, odbicie sceny z pierwszego odcinka serialu, w którym John był w podobnej co Mary sytuacji), tym samym pokazując nam, że on docenia w tym świecie możliwości kobiet — co spotykając Mary w ruinach zrozumie i zaakceptuje Sherlock. Dodatkowo Mycroft jako jedyna z postaci w tym „śnie” daje Sherlockowi do zrozumienia, że coś jest nie tak. Jako jedyny oferuje przebłyski rzeczywistości (scena w której Mycroft mówi o wirusie i liście jest w odcinku na długo zanim Sherlock oprzytomnieje po raz pierwszy).

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot186

To wszystko możemy jednak spokojnie włożyć pomiędzy wyobrażenia Sherlocka. Jeszcze ciekawsza jest relacja pomiędzy braćmi w tych krótkich chwilach kiedy widzimy Sherlocka przytomnego. Przy całej mojej sympatii dla wiktoriańskiej fabuły, to właśnie tu czają się najpiękniejsze sceny odcinka: scena w której dowiadujemy się o umowie dotyczącej sporządzania przez Sherlocka listy wszystkiego co weźmie (spójrzmy na to uważnie: Sherlock ma taką listę zrobioną nawet wiedząc, że właśnie oddala się od brata o tysiące kilometrów), scena w której Mycroft mówi, że będzie dla Sherlocka tak jak poprzednio, że mu pomoże i że uważa, że to jego wina (tutaj możemy się zastanawiać: czy ten monolog nie jest aby wyuczony? czy Mycroft nie nauczył się po prostu co powinien w takiej sytuacji mówić żeby najlepiej wesprzeć odwyk?) i niemal ostatnia scena, ta w której Mycroft prosi Johna o opiekę nad Sherlockiem i starannie zbiera podartą listę.

Mycroft: Sherlock, listen to me.
Sherlock: No. It only encourages you.
Mycroft: I’m not angry with you…
Sherlock: Oh, that’s a relief. I was really worried. No, hold on. I really wasn’t.
Mycroft: I was there for you before. I’ll be there for you again. I’ll always be there for you. This was my fault.
Sherlock: It was nothing to do with you.
Mycroft: A week in a prison cell. I should have realised.
Sherlock: Realised what?
Mycroft: That in your case, solitary confinement is locking you up with your worst enemy.

Całość daje nam obraz bardzo zmartwionego i nieco zmęczonego starszego brata, który co prawda na zewnątrz stara się nie pokazywać emocji, ale wie kiedy odłożyć oschłość na bok i zrezygnować z sarkazmu i gierek z Sherlockiem, a w zamian okazać wsparcie i pomoc. A to wszystko z całkowitą świadomością, że zostanie wyśmiany (gdyby nie został, dopiero by się poważnie zmartwił jak sądzę). Wszystko jedno, czy te słowa, które cytuję powyżej są wyuczone (są piękne, gładkie i są dokładnie tym, co powinno się w takiej sytuacji mówić), czy po prostu Mycroft tak często był z Sherlockiem w tym miejscu, że mówi przez niego doświadczenie. Nawet jeśli to poza, to zależy mu na tyle, żeby tę pozę wobec brata przyjąć.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot163

Mark Gatiss zagrał tu coś takiego, że interpretować można te kilka scen w zasadzie w nieskończoność (i udowodnił po raz kolejny, że słusznie go kocham), więc nawet nie próbuję. Dla mnie scena z prośbą do Johna (ten leciutki uśmiech!) i zbieraniem z podłogi podartej listy będzie już do końca świata jednym z piękniejszych wyznań braterskiej miłości.

Mycroft: We have an agreement, my brother and I, ever since that day. Wherever I find him… whatever back alley or doss house… there will always be a list.

Wiecie, że Mycroft ma gdzieś miejsce, w którym przechowuje te wszystkie listy Sherlocka? Wyobrażam sobie, że wkleja je do zeszytu, niektóre są pogniecione, inne podarte, jedna nieco nadpalona i osmalona, a po innej wyraźnie przejechał samochód, jednak są tam wszystkie, razem z datami i kilkoma słowami o sytuacji. Taki jest mój headcanon.

O Mycrofcie i jego relacji z bratem mogłabym jeszcze dużo, ale spójrzmy jednak również na inne postaci dramatu. Te pozostałe już niemal wyłącznie w głowie Sherlocka.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot24

Mamy więc Johna Watsona, z braku innych kandydatów — najlepszego przyjaciela Holmesa. Watsona, który przez znaczącą część opowieści jest naszym narratorem. Watsona, który pełni w tej opowieści również funkcję Doyle’a, pisząc opowiadania do Strandu. Watsona, który zgodnie z konwenansami porozmawia z żoną, żeby ta porozmawiała z pokojówką. Watsona, który jest wojskowym doktorem (which means I could break every bone in your body, while naming them), wracającym z Afganistanu rannym i przygnębionym. Watsona, który dla Holmesa zaniedbuje swoją nowopoślubioną żonę. Ale też Watsona, który odchodzi.

Watson: You must tell me. What’s going on?
Holmes: Oh, good old Watson! How would we fill the time if you didn’t ask questions?
John: Sherlock, tell me where my bloody wife is, you pompous prick, or I’ll punch your lights out!

Mamy tu klasyczną scenę z pustym fotelem, do którego Sherlock nadal mówi jak do Doktora. Mamy uroczy dialog w podziemiach, w którym Holmes wytyka Watsonowi że to on się wyprowadził. Ale najbardziej znacząca jest pewnie scena na cmentarzu. Kiedy Sherlock, nadal w swoim Mind Palace, budzi się „współcześnie” i musi koniecznie odkopać ciało Emilii Ricoletti, to właśnie John oświadcza, że ma tego dość i już się tak nie bawi (I’m not playing this time, Sherlock, not any more). Owszem, kiedy Sherlock wróci do sprawy, niech zadzwoni, ale teraz oboje z Mary idą.

Na ile ta scena mówi o Johnie opuszczającym Sherlocka, a na ile o Johnie się o niego troszczącym? Jak zwykle odpowiedzi mogą być różne. Dla mnie to ten moment, w którym Sherlock uświadamia sobie, że Johnowi na nim zależy, ale odejście (z Mary, do Mary) może być najlepszym (i najzdrowszym) rozwiązaniem dla nich obu.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot4

Jednocześnie mamy tu przecież Johna, który ostatecznie uratuje Sherlocka przed Moriartym, bo przecież zawsze jest ich dwóch (There’s always two of us. Don’t you read The Strand?). Johna, który poza byciem typowym komicznym ozdobnikiem, tak przez nas kochanym, będzie tym, który dostrzeże płeć Molly. Co więcej Watson nie tylko jest narratorem. On rozumie jak działają opowieści.

Tutaj zbliżamy się troszeczkę do Pratchetta, co nigdy nie jest złe. Watson jest tutaj, tak naprawdę, stwórcą Holmesa. To on przekonał ludzi, że pozbawiony skrupułów narkoman jest jakimś rodzajem bohatera-dżentelmena. To on zdaje sobie sprawę z tego, że ludzie potrzebują widzieć, że z Holmesem jest wszystko w porządku. To on docenia siłę deerstalkera (choćby i stworzył go ten cholerny ilustrator). To on w końcu będzie wiedział, że jest w opowieści, a Sherlock musi się obudzić.

Watson: Listen. I’m happy to play the fool for you. I will run along behind you like some halfwit, making you look clever, if that’s what you need, but dear God above… you will hold yourself to a higher standard!

W tej opowieśc spokojny, stonowany, grzeczny Watson jest antytezą Moriarty’ego, który ciągnie Sherlocka w dół i jest tam zawsze kiedy Holmes przegrywa, zawsze kiedy jest słaby, zawsze kiedy się potyka. Watson przeciwnie: jest tą siłą, która trzyma Holmesa w całości. To dzięki czytaniu jego bloga Sherlock (już tu, w rzeczywistości) czuje się mądrzejszy. To Watson świadomie godzi się grać głupca, jeśli Holmes tego potrzebuje. To on będzie pilnował, żeby Sherlock wyglądał tak, jak Sherlock Holmes wyglądać powinien.

Ostatecznie właśnie Watson zwycięży w tym starciu (It was my turn) i Holmes obudzi się zamiast być pierwszą osobą pochowaną w swoim Mind Palace.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot51

Z Mary sprawa jest jeszcze prostsza: w swoim umyśle Sherlock zwielokrotnia jej umiejętności (w kilka sekund znajduje miejsce pochówku Emilii Ricoletti — ta scena to mocniejsza wersja włamywania się do MI5 ze smartfona), w wersji wiktoriańskiej docenia ją dużo bardziej niż Watson. Z tym że jako pierwszy Mary dostrzeże Mycroft (a możemy się domyślać, że telegram, który widzimy w odcinku nie był pierwszym takim), dopiero potem Holmes zauważy, że jest może nieco zbyt wykwalifikowana jak na pielęgniarkę. W rezultacie to przecież Mary znajdzie zrujnowany kościół i tajny kult.

Mycroft: What do you think of MI5’s security?
Mary: I think it would be a good idea.

Holmes z kolei zawsze jest w dość dobrej formie żeby pomóc Mary (For Mary, of course. Never doubt that, Watson. Never that) i to on rozpozna jej perfumy, kiedy nie rozpozna ich John. Wbrew wszystkiemu nie są to sygnały uczuciowego zainteresowania Sherlocka Mary Watson. To raczej sygnał, że Sherlock Mary docenia i rozumie dlaczego zainteresowała Watsona (What an excellent choice of wife!). Co więcej uznaje że to Mary jest teraz dla Johna najważniejsza i podporządkowuje się temu stanowi rzeczy.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot39

Ale z drugiej strony (bo mózg Holmesa ma zawsze wiele stron) gdzieś na marginesie widzi przecież, że Mary ma dużo więcej wspólnego z Mycroftem niż z Johnem. Że to z Mycroftem lepiej się zrozumie i że to on bardziej doceni jej umiejętności. Mamy tu bądź co bądź jedną z nielicznych w serialu scen, w której Mycroft Holmes jest naprawdę pod wrażeniem działań innej osoby i tą osobą jest właśnie Mary Watson. Spójrzmy zresztą na zestawienie dwóch scen na screenach powyżej: gdyby się uprzeć, możnaby na ich podstawie wywnioskować, że Mary jest dla Mycrofta Watsonem dla jego Holmesa… Czy coś z tego wyniknie? Niekoniecznie, ale to ciekawy trop.

Lestrade: Well, speaking on behalf of the impossibly imbecilic Scotland Yard, that chair is definitely empty.

Nie mogę też pominąć jednego drobnego szczegółu, który pięknie oddaje relację między Sherlockiem a Lestradem. Przez cały odcinek mógł sobie być inspektor operetkowym detektywem zadającym głupie pytania, wierzącym w duchy i nie umiejącym samemu dojść do prawdy, ale dostałyśmy też scenę na cmentarzu. Scenę, w której John z Mary odchodzą, Sherlock szuka aprobaty brata, ale jedyną osobą, która bez słowa i bez zastanowienia mu pomaga jest Lestrade. Tak jak był jedyną osobą, która na widok żywego Sherlocka się zwyczajnie i z głębi serca ucieszyła (nie bez powodu właśnie to powitanie było pokazane w podsumowaniu dotychczasowych serii).

Na Lestrade’a można liczyć i Sherlock to wyraźnie docenia.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot124

Tym optymistycznym akcentem kończymy odcinek drugi, a trzeci już w ten weekend w Waszych internetach. Będzie o Sherlocku i kobietach, o seksie i miłości, o wiedeńskim alieniście oraz o profesorze Moriartym.

Stay tune.

PS.

Od wczoraj blog ma też swoje miejsce na Facebooku, gdzie będzie się pocieszał przez długie okresy posuchy wpisowej, jakie nastąpią (bo zawsze następują).


A man out of his time (3/3)

$
0
0

Dziś po raz trzeci i ostatni wracam do omówienia świątecznego odcinka SherlockaThe Abominable Bride. Poprzednie części znajdziecie tu i tu.

Tym razem spróbuję dobrać się głębiej (jeszcze głębiej?) do umysłu Sherlocka i wysnuję kilka niczym niepopartych teorii interpretacyjnych i jeszcze trudniejszych do dowiedzenia tez.

A że już kończymy, chętnie też dowiem się, co sądzicie o moich interpretacjach.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot107

Jeśli na coś w tym serialu czekałam i na coś miałam nadzieję, to na silniejsze zaznaczenie uzależnienia od narkotyków. Używanie ich jest rysem silnie definiującym kanonicznego Holmesa, a do tej pory w Sherlocku były raczej pomijane.

Tym razem nareszcie jest inaczej. Zarówno w rzeczywistości, jak i w sherlockowych wizjach narkotyki są sposobem na radzenie sobie z rzeczywistością. Pisałam już w części pierwszej, że zakładam, że ta dawka chemii, którą Sherlock w siebie wpakował sprawia, że jest trochę szczerszy względem siebie, dzięki czemu możemy z jego zachowania i wizji wnioskować więcej niż zazwyczaj. Wiemy też, że narkotyki to sposób reakcji młodszego Holmesa na traumę siedzenia przez tydzień w samotności celi i rozstania z jedynymi bliskimi mu osobami.

John: He couldn’t have taken all of that in the last five minutes.
Mycroft: He was high before he got on the plane.
Mary: He didn’t seem high.
Mycroft: Nobody deceives like an addict.
Sherlock: I’m not an addict. I’m a user. I alleviate boredom and occasionally heighten my thought processes.

Widzimy też jak długą historię ma sherlockowe uzależnienie — we flashbacku Mycrofta wyraźnie widać nastoletniego Sherlocka i jego brata pewnie niewiele po dwudziestce. A wtedy przecież Sherlock już miał przy sobie listę dla Mycrofta… Możemy się też spokojnie domyślać, że obaj wielokrotnie przeszli przez odwyk młodszego Holmesa. Mycroftowska znajomość odpowiednich formułek i zdań, wiedza co należy w danym momencie powiedzieć nie przyszła sama. To westchnienie i odrobinka rezygnacji sugerują wielokrotne doświadczenie i mnóstwo samozaparcia.

Sherlock z kolei zachowuje się niemal podręcznikowo: ukrywając zażywanie przed wszystkimi (widzimy jak zaskoczony jest John), udając że wszystko jest w porządku, że wszystko ma pod kontrolą, że nie potrzebuje pomocy, a przede wszystkim odżegnując się jak się da od słowa addict. On nie jest narkomanem, nie jest uzależniony — on tylko używa.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot347

Co więcej, dość kanonicznie, twierdzi że używa narkotyków żeby wpłynęły na jego myśli. Tyle że o ile doylowski Holmes walczył w ten sposób z nudą i spokojem, Sherlock mówi też o tym że narkotyki heighten my thought processes. Jeśli spojrzymy na to wystarczająco uważnie — żadne z tych wytłumaczeń nie ma w danej sytuacji sensu. Sherlock nie potrzebował walczyć z nudą, bo akurat sporo się w jego życiu działo, ale nie potrzebował też (zanim wsiadł do samolotu żadnego wzmacniacza procesów myślowych. Mamy więc najzwyczajniejsze w świecie wymówki. Bardzo na miejscu zresztą.

Mycroft: And there he is. Thought we’d lost you for a moment. May I just check: is this what you mean by „controlled usage”?

Widzimy też, że sam Sherlock jest w dużej części świadom jak bardzo ryzykuje. W jego umyśle mówią mu to i Mycroft, i Moriarty (You’re in deep, Sherlock, deeper than you ever intended to be, Too deep, Sherlock. Way too deep). Jest blisko śmierci i całkiem nieźle o tym wie. Nawet sarkazm Mycrofta w tej współczesnej części majaków jest skierowany dokładnie w tę stronę. Nawet nie wspominając o awanturze i odejściu Johna (Johna, który w epoce wiktoriańskiej jest równie wściekły co i współcześnie).

Co dalej z tym wątkiem? Czy wystarczy sprawa, w którą Sherlock zaangażuje się na tyle mocno, że da radę uzależnieniu („I almost hope he is, if it’ll save you from this”)? Czy scenarzyści zdecydują się wysłać Holmesa na odwyk (to byłby cholernie odważny krok, tak bardzo uczłowieczyć niemal całkiem nieludzkiego bohatera)? Jestem bardzo ciekawa.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot46

Spójrzmy jednak co jeszcze daje nam narkotykowa szczerość mózgu Sherlocka. Wróćmy do kwestii niedostrzeganych kobiet. Kwestii, która jest wyraźnie centralną osią całego odcinka, chociaż tak naprawdę mogłoby jej tam nie być. Wystarczyłoby, żeby Holmes wybrał delikatnie inny motyw postępowania pani Ricoletti i jej wspólniczek, a Monstrous Regiment niewidzialnych kobiet zupełnie by się nie pojawił.

O mojej teorii już pisałam: Sherlock usiłuje zrozumieć dlaczego zawsze zostaje sam i dlaczego w jego życiu kobiety nie pełnią tak istotnej roli, jak w życiu innych (patrz: John).

I znajduje tę odpowiedź, bo bo też nie jest ona specjalnie trudna: Sherlock kobiet nie dostrzega. Widzimy to przede wszystkim w dość operetkowej postaci Molly Hooper. Hooper to dla Sherlocka dość upierdliwy szef kostnicy (This is clearly a man’s work. Where is he?). Nasz superspostrzegawczy detektyw nie zauważa jej płci aż do momentu, kiedy ona sama jej nie pokaże. Wtedy dopiero Sherlock doznaje słusznych skojarzeń (i wreszcie wie dlaczego Molly dała mu w pysk za narkotyki).

Holmes: Marriage is not a subject upon which I dwell.
Watson: Well, why not?
Holmes: What’s the matter with you this evening?
Watson: That watch that you’re wearing: there’s a photograph inside it. I glimpsed it once… I believe it is of Irene Adler.
Holmes: You didn’t „glimpse” it. You waited ’til I had fallen asleep and looked at it.
Watson: Yes, I did.
Holmes: You seriously thought I wouldn’t notice?
Watson: Irene Adler.
Holmes: Formidable opponent; a remarkable adventure.
Watson: A very nice photograph.
Holmes: Why are you talking like this?
Watson: Why are you so determined to be alone?

W tym samym momencie Sherlock zauważa też że jego zachowanie wzgględem Janine było może i całkowicie kanoniczne, ale za to niezbyt miłe, mamy więc drugą skrzywdzoną kobietę, której uczuć Homes nie brał pod uwagę. Tam też, w krypcie, padają wiele tłumaczące słowa: The women I… we have lied to, betrayed, the women we have ignored and disparaged. To przejęzyczenie, które oddaje doskonale tematykę odcinka (bo prawda w tym odcinku jest właśnie w przejęzyczeniach): kobiety, które ja, Sherlock, skrzywdziłem (którym kłamałem, które zdradzałem, które ignorowałem, którym uwłaczałem).

Jestem ciekawa na ile to przebudzenie sumienia i może trochę autorefleksji przedostanie się z narkotycznej wizji Sherlocka do jego rzeczywistego zachowania. Pewnie niespecjalnie, ale moim zdaniem miło byłoby żeby postać Holmesa trochę wyewoluowała w tym względzie.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot254

Jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek Sherlock zauważył, była Irene Adler. Dlatego, tak jak i dla jego kanonicznego pierwowzoru pozostaje ona dla niego the woman i to jej zdjęcie ląduje w sherlockowym zegarku. Irena — groźna przeciwniczka, nadzwyczajny umysł, bardzo ładne zdjęcie. Możemy się zastanawiać na ile Holmes zainteresował się Irene ze względu na jej mózg, a na ile ze względu na inne atrybuty, ale przede wszystkim zwróćmy przez chwilę uwagę na to co pada chwilę później.

Watson: Damn it, Holmes, you are flesh and blood. You have feelings. You have… you must have… impulses.
Holmes: Dear Lord. I have never been so impatient to be attacked by a murderous ghost.
Watson: As your friend – as someone who… worries about you – what made you like this?
Holmes: Oh, Watson. Nothing made me. I made me.

Dowiadujemy się, trochę symbolicznie i niewprost, co spowodowało że Sherlock nie nawiązuje więzi z ludźmi, że broni się przed uczuciami. Mieliśmy ten trop wprowadzany przez całą trzecią serię: Redbeard.

Wiemy że to pies Holmes’ów, którego trzeba było uśpić, kiedy Sherlock był mały. Widzimy że Redbeard pojawia się dokładnie w momencie, kiedy Holmes zastanawia się dlaczego jest taki, jaki jest. Stał się taki, bo takim postanowił być. To bardzo dobre wytłumaczenie, które pozwala Sherlockowi nie grzebać więcej w swoich uczuciach, ale my spokojnie możemy zaryzykować stwierdzenie, że ta dziecinna trauma utrata ukochanego psa była impulsem do stworzenia takiej bezuczuciowej persony, jaką Sherlock prezentuje do dziś.

Może to Mycroft powiedział mu wtedy, że caring isn’t an advatage? Może Holmes szedł tylko śladem starszego brata próbując mu (lub jakiejś jego wizji) dorównać? A może odkrył sam, że mniej boli, kiedy się człowiek nie przywiązuje. To nastawienie, w oczywisty sposób, przeszło na relacje z innymi ludźmi, ale nie mówi to nam tak naprawdę wiele o podejściu Sherlocka do kobiet.

Czy nie zauważa ich, bo w głębi serca boi się zakochać, czy przeciwnie — ich płeć i potencjalne uczucia nie mają dla Sherlocka znaczenia, bo choćby nie wiem co, nie zakocha się w kobiecie. Innymi słowy, zapuśćmy się na głębokie wody i pozastanawiajmy się nad sherlockową seksualnością.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot133

Ilość dotyczczasowych analiz i fanowskich pisków powinna mnie tu może zniechęcić, ale powiedzmy to sobie szczerze: mamy w tym odcinku za dużo tropów żeby przejść obok nich obojętnie.

Przede wszystkim w całym tym, pełnym tematyki kobiecej, odcinku, jest jedna scena zawierająca rzeczywiście iskrzące napięcie seksualne — półrealna scena wizyty Moriarty’ego w mieszkaniu Sherlocka. Oczywiście Moriarty zawsze lubił seksualne aluzje, możemy więc spokojnie przyjąć, że wszystkie te It’s a dangerous habit, to finger loaded firearms in the pocket of one’s dressing gown. Or are you just pleased to see me? i nawiązania do bardzo wygodnego łóżka to tylko odbicie tego, co Sherlock pamięta o swoim wielkim przeciwniku.

Moriarty: Ed ith the noo thethy.
Holmes: I’m sorry?
Moriarty: Dead… is the new sexy.

Jednak w całej scenie jest cała masa napięcia, które jest związanie nie tylko ze śmiercią. A ponieważ już wcześniej zauważyłam, że w tym odcinku Moriarty jest wszystkimi mrocznymi i destrukcyjnymi impulsami i popędami Sherlocka, czy nie możemy założyć, że jest dla niego nie tylko freudowskim Tanatosem, ale też Erosem? W końcu skoro popędy, to popędy…

Jeśli chciałybyśmy widzieć Sherlocka jako homoseksualnego, możemy wyciągnąć też ten jeden moment, w którym te jego mroczne instynkty (w osobie Moriarty’ego, a jakże) mówią właśnie Why don’t you two just elope, for God’s sake? —  i mówi to do Sherlocka i Johna, co powinno wywołać przeszywające piski fanów teorii o uczuciu erotycznym między tymi dwoma.

Możemy też założyć, że to napięcie wynika z podziwu dla tego samego, co i w przypadku Irene Adler. W końcu Moriarty też jest genialny. You have a magnificent brain, Moriarty. I admire it. Ileż razy już, od czasów Ireny, widziałam w Internecie sugestie, że Sherlock jest sapioseksualny.

Ale…

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot314

Ale skoro i tak już wciągnęłam w to wszystko tego nieszczęsnego, bardzo zresztą przeze mnie nielubianego, Freuda — może spojrzymy jeszcze raz, tym razem uważniej?

Watson: Is it such a curious question?
Holmes: From a Viennese alienist, no; from a retired Army surgeon, most certainly.

Oh, wait, to nie ja go w to wszystko wciągnęłam, to Sherlock. A właściwie scenarzyści. Jeśli myślicie, ze w tej ścieżce dialogowej cokolwiek pojawiło się przypadkiem, to nie znacie Moffata i Gatissa. Ten wiedeński alienista też był dobrze zaplanowany. Jedna malutka wskazówka jeszcze innego, chyba najsensowniejszego odczytania tego, co dzieje się w tym odcinku. Wystarczy nam do tego trochę (nawet obiegowej) wiedzy o teoriach Zygmunta Freuda.

Cóż więc tu mamy? Sen. Bardzo ważny w teoriach Freuda stan, w którym można znaleźć ślady swojej podświadomości.

Co mówi nam najwięcej o tym o co naprawdę chodzi? Przejęzyczenia. Powiedziałabym nawet, że są to freudian slips. How could he survive?  The women I… we have lied to (…) — przejęzyczenia które zdradzają prawdę.

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot130

Popatrzmy zatem na tę trójkę bohaterów: profesor Moriarty, Sherlock Holmes i doktor Watson.

Pierwszy z nich to siła popędów i impulsów. Siła dążenia do przyjemności i redukowania napięcia. Drugi to inteligencja i poznanie, decyzja o działaniu i zaspokajaniu (lub nie) popędów, a również cała masa mechanizmów obronnych. Ostatni to figura wartości moralnych i opowieści które widzą ludzie na zewnątrz, ten ktoś, kto tworzy z Sherlocka bohatera i pcha go w kierunku ideałów.

Wiecie co właśnie opisałam, prawda? Opisałam struktury Id, Ego i Superego według psychoanalizy Freuda.

Oczywiście nie ma potrzeby trzymać się teorii bardzo kurczowo, ale jeśli spojrzymy na bohaterów w ten sposób dostaniemy piękną wizję w której Id-Moriarty ściera się z Superego-Watsonem tworząc przy udziale podejmującego decyzje Ego-Holmesa całego naszego Sherlocka.

Dlatego właśnie doktor Watson jest narratorem i stworzycielem postaci Holmesa, dlatego to on dba o to, że Holmes powinien nosić deerstalkera i hold himself to a higher standard bo ludzie go potrzebują. To John poprawia Sherlocka w rozmowie z lady Carmichael. To John stworzył z narkomana bohatera. Dlatego Moriarty czyni non stop seksualne aluzje, dlatego ciągnie Holmesa w dół, dlatego w jego umyśle będzie żył zawsze. Dlatego Holmes w tej wersji zachowuje się i wypowiada nieco inaczej niż „nasz” Sherlock.

Moriarty: Is this silly enough for you yet? Gothic enough? Mad enough, even for you? It doesn’t make sense, Sherlock, because it’s not real. None of it.

Spróbujcie kiedyś obejrzeć ten odcinek z tą teorią z tyłu głowy. Działa świetnie i tłumaczy co najmniej kilka drobiazgów. Jednak za dużo by tu mówić, ja wrócę sobie tylko, już hobbystycznie, do kwestii seksualności Sherlocka, od której zaczęłam tę dygresję.

Z faktu, że jedyna scena z naprawdę wyczuwalnym napięciem okołoseksualnym to scena między sherlockowym Id i Ego, i z tego że owo Id sugeruje elope Ego i Superego, wysnuję tu sobie kolejną teorię: tym razem o autoseksualności Sherlocka. Tak naprawdę jedyną osobą, która może interesować Sherlocka w kontekście erotycznym jest on sam. Co, oczywiście, nie znaczy że nie mógłby stworzyć z kimś trwałej relacji.

Tylko czy Sherlock jest na to gotów? Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że zarówno Id i Superego, jak i — w dużej mierze — ego są strukturami podświadomymi i możliwe że wiele z naszych odkryć z tego odcinka do świadomości Sherlocka się nie przedostanie…

Sherlock.The.Abominable.Bride.1080p.HDTV.x265-LGC.mkv_snapshot388

Oczywiście zawsze może być tak, że to nasz, współczesny, Sherlock jest narkotycznym wymysłem wiktoriańskiego Holmesa po więcej-niż-siedmioprocentowej kokainie. Wtedy mamy przynajmniej proste wytłumaczenie dlaczego kolejne odcinki serialu pojawiają się tak rzadko.

Holmes, na szczęście, zazwyczaj jest dość zajęty i tylko czasem musi sięgnąć po rozrywkę dla mózgu w postaci chemicznej. I może to i dobrze, nie chcemy przecież, żeby nałóg nam Holmesa wykończył, bo i nasz serial musiałby się skończyć.

Holmes: Between you and me, John, I always survive a fall.
Watson: But how?
Holmes: Elementary, my dear Watson.

Tymczasem spokojnie poczekajmy rok na kolejny ciąg tamtego wiktoriańskiego Holmesa.

Tego, który co prawda twierdzi, że jest człowiekiem out of his time, ale tak naprawdę wciąż lepiej sprawdza się w świetle gazowych latarni. Nawet w serialu osadzającym go współcześnie.


Zajrzyjcie też koniecznie do Ninedin i na Sherlockiana. One potrzebowały mniej słów, żeby wyrazić moją miłość do tego odcinka i zauważyć dużo więcej i inaczej niż ja.


Bełz: metropolia, która została miasteczkiem

$
0
0

Niemal na pewno znacie tę melodię. Może pamiętacie ją jak przez mgłę z tego jednego seansu Zakazanych piosenek, który podobno mieć za sobą „wypada”. Może wpadła wam w ucho przy okazji którejś transmisji z Warszawy Singera albo innego koncertu piosenek żydowskich. Może przy okazji słuchania Połomskiego. Może, tak jak mnie, przyniosła ją wam Magda Umer. A może same nie pamiętacie gdzie do was przypłynęła.

Jak wszystkie najpiękniejsze historie, tak i ta ma wiele początków, ale my zacznijmy w Odessie na progu XX wieku. W tym jednym z największych miast Imperium Rosyjskiego, lawinowo rozrastającym się przez cały wiek XIX, niemal 1/3 mieszkańców stanowią Żydzi. Wśród nich mały Sasza Olszaniecki, który śpiewa w synagodze i już od kilku lat (odkąd sam skończył sześć) uczy się grać na skrzypcach, a także Izrael Heifetz (Hejfec), wydawca jednej z odeskich gazet.

W niej właśnie debiutuje nastoletnia Iza Jakowlewna Kremer, również poddana cara. Panienka z mieszczańskiej rodziny żydowskiej, ucząca się jednak w prywatnej prawosławnej szkole, a także autorka wielce rewolucyjnych wierszy. Iza urodziła się i mieszkała w Bielcach (Bălţi), industrialnym i handlowym centrum Besarabii, dziś drugim co do wielkości mieście Mołdawii. Metropolii, którą współtworzyli żydowscy osadnicy z Galicji, i która do wybuchu Wielkiej Wojny da schronienie wielu kolejnym Żydom, którzy będą wtedy stanowić 70% tamtejszej ludności.

W tym samym czasie inni żydowscy poddani najjaśniejszego pana Franciszka Józefa — węgierska rodzina Jakubowiczów — planowali emigrację do USA. Wyemigrują niedługo, w 1904 roku, biorąc ze sobą między innymi innego bohatera naszej opowieści: Jakuba.

Aleksander Olszaniecki

Alexander Olshanetsky (zdjęcie z Internetu)

Ale wróćmy do Izy. Musiało być coś ciekawego w jej wierszach albo w niej samej, bo wiemy, że po spotkaniu z piętnastoletnią Izą, Izrael sfinansował jej wyjazd do Mediolanu, gdzie mogła uczyć się śpiewu u Pollione Ronziego. jako osoby miłe i dobrze wychowane, nie będziemy tu posądzać Izraela Hejfeca o żadne paskudne poboczne motywy, zwłaszcza, że Iza Kramer miała rzeczywiście stać się znaną na całym świecie śpiewaczką. Póki co, dzięki pomocy odeskiego redaktora, Iza jedzie do Mediolanu, gdzie uczy się śpiewu klasycznego, choć nie bez przeszkód. Kiedy jej ojciec traci wszystkie pieniądze w nietrafnym biznesie, Iza sprowadza do siebie matkę i koncertowaniem zarabia na życie obu. W 1911 z Cremonie debiutuje w roli Mimi w Cyganerii Pucciniego. Wkrótce zostaje solistką w Teatrze Maryjskim w Sankt Petersburgu, gdzie śpiewa zarówno w operetkach, jak i w operach.

Tymczasem w Odessie Sasza wyrasta na Aleksandra Olszanieckiego, który już mając lat kilkanaście zaczyna grać w orkiestrze Opery Odeskiej, wraz z którą przemierza całą Rosję (w tym Syberię) w trakcie wielkiego turneé. Po powrocie do Odessy Olszaniecki zostaje chórmistrzem w objazdowej Operetce Rosyjskiej.

Gdybym pisała przyzwoitą fikcję, drogi Izy i Aleksandra musiałyby się tu przeciąć (i prawdopodobnie rozkwitnąć wielkim uczuciem na poboczach), jednak życie miewa scenariusze dużo ciekawsze. Zbliża się Wielka Wojna, Olszaniecki zostaje więc powołany do carskiego wojska. Wkrótce, jako kapelmistrz pułku, zostaje wysłany do Mandżurii, gdzie stacjonować będzie w Harbinie. Iza Kremer tymczasem po dwunastu latach wraca do Odessy, gdzie wychodzi za mąż za (dwa razy od siebie starszego) znanego nam już Izraela Hejfeca. Śpiewa w Operze Odeskiej i w moskiewskim Teatrze Bolszoj, z operami, operetkami i koncertami jeździ po kraju i Europie, jednak coraz bardziej czuje, że jej głos nie do końca jest głosem operowym.

W Odessie państwo Hejfecowie obracają się w artystycznym towarzystwie. Wśród znajomych Izraela byli między innymi Mark WarszawskiSzolem AlejchemMendele Mojcher Sforim. To ten ostatni zapoznał Izę z Chajimem Nachmanem Bialikiem, człowiekiem, który zmienił życie Izy i pozwolił powstać tej historii. To dzięki niemu Kremer zaczęła kolekcjonować żydowskie piosenki ludowe. Z czasem zaczęła też włączać je do swojego koncertowego repertuaru. Prawdopodobnie była pierwszą kobietą, która zaśpiewała ze sceny piosenkę w jidysz. Do tej pory był to przywilej mężczyzn (głównie zresztą kantorów).

Iza Kremer

Iza Kremer (zdjęcie z Internetu)

W ten sposób Iza Kremer została pierwsza na świecie śpiewaczką jidysz. Na jej koncerty ciągnęły tłumy, stała się modna wśród żydowskich intelektualistów, a śpiewanie piosenek bardziej klasycznych oraz włączanie do repertuaru utworów ludowych w innych językach, zdobywało jej także nieżydowską publiczność. W 1917 roku urodziła córkę, Tusię, a sama dalej jeździła w trasy. Tymczasem sytuacja w Rosji stawała się coraz bardziej nieprzyjemna, zwłaszcza dla wspierających Aleksandra Kiereńskiego Hejfeców (oraz Kremerów, bo rodzice Izy dawno już mieszkali w Odessie). Rewolucja październikowa zastała Izę w Konstantynopolu, podczas gdy odeski majątek jej męża został skonfiskowany, a on sam aresztowany. Wciąż koncertując, Kremer zorganizowała wyjazd z ZSRR swoich rodziców, córki i jej guwernantki, a następnie za sporą sumę wykupiła z więzienia Izraela. W całości rodzina spotkała się ponownie dopiero w 1920 roku w Polsce. Przez jakiś czas Hejfecowie mieszkali w Berlinie, następnie przenieśli się do Paryża.

Iza nadal jeździła po Europie z koncertami, jednak coraz silniej odczuwalny antysemityzm skłonił ją w końcu najpierw do wizyt, a następnie do emigracji do Stanów Zjednoczonych. Mamy i my, Polacy, swój udział w tej decyzji, przynajmniej tak to zapamiętała sama Kremer. Otóż w roku 1922 miała zaplanowane trzy koncerty w Filharmonii Warszawskiej. Po przyjeździe dowiedziała się, że na skutek gróźb Stowarzyszenia Patriotów nie może na nich śpiewać piosenek w jidysz, na które zresztą jej (w większości żydowscy) widzowie bardzo czekali. Po wyjaśnieniu powodów, wobec licznych protestów środowiska żydowskiego, zaplanowano czwarty koncert, który jednak nie odbył się ze względu na antysemickie rozruchy przed filharmonią i groźby śmierci wobec samej artystki. Nie wiem na ile to prawda, nie znalazłam informacji w polskich źródłach, ale też nie szukałam ich, zdając się na pamięć Izy, która swoją opowieść ubarwiała tajemną nocną ucieczką z Warszawy i te wspomnienia podawała jako jedną z głównych przyczyn wyjazdu do Ameryki.

Tymczasem Aleksander Olszaniecki stacjonujący w Harbinie (który, dla przypomnienia, znajduje się w Mandżurii i jest wówczas całkiem młodziutkim rosyjskim miastem) spotyka ni mniej ni więcej, tylko żydowską trupę teatralną. Tam zaczyna nieśmiało komponować piosenki i dyrygować, a kiedy szef grupy wyjeżdża do Stanów, sam zajmuje jego miejsce. Przez jakiś czas Olszaniecki pracuje w Azji — odbywa między innymi z rosyjską operetką turnee po Syberii, Japonii, Chinach i Indiach. Kiedy po powrocie do Harbinu w 1922 nie zastaje „swojego” teatru jidysz, decyduje się na emigrację do USA gdzie mieszka jego wuj (oraz przyszły teść, ale to już zupełnie inna historia).

Jacob Jacobs

Jacob Jacobs (zdjęcie z Intenetu)

W ten sposób zawiozłam już do Ameryki wszystkich głównych bohaterów naszej historii. Ale co działo się przez ten czas z małym Jakubem Jakubowiczem (o którym zdążyłyście już pewnie zapomnieć)? kiedy wyemigrował do Ameryki miał 14 lat. W USA pracował najpierw w fabrykach, potem wyuczył się na krawca. W wieku 17 lat dołączył do chóru w teatrzyku wodewilowym. W niedziele wodewile nie mogły pokazywać sztuk, więc w programie były piosenki i kuplety. Tak zaczynał Jakub. Rok później został zatrudniony jako aktor wodewilowy, po kolejnych trzech zagrał swoją pierwszą rolę w „prawdziwym teatrze”, a potem już poszło szybko. Kolejny rok zajęło mu zostanie dyrektorem jednego z teatrzyków, a niedługo później współprowadził teatr w Harlemie.

Wkrótce stanie się ważną figura na Drugiej Alei, autorem sztuk, musicali i słów piosenek, a gdzieś po drodze z Jakuba Jakubowicza zostanie Jacob Jacobs. O Jacobsie może mało kto słyszał, ale za to chyba wszyscy kojarzą jeden z jego hitów: napisaną do komedii muzycznej w jidysz pt. Men Ken Lebn Nor Men Lost Nisht (I Would If I Could) piosenkę Bei Mir Bistu Shein do której muzykę skomponował Sholom Secunda.

W tym samym czasie Aleksander Olszaniecki zostaje Alexandrem Olshanetskym. Po krótkim romansie z teatrem kubańskim w Hawanie wraca do Nowego Jorku, gdzie wykorzystuje harbińskie doświadczenia i bierze się znów do komponowania piosenek. Wkrótce staje się szeroko poważanym muzykiem i kompozytorem. A skoro mamy już Drugą Aleję, żydowskiego autora i żydowskiego kompozytora, to wystarczy znaleźć jakąś rozpoznawalną żydowską gwiazdę i sukces przedstawienia murowany.

Oczywiście, panowie wpadli na ten sam pomysł. Był rok 1930. Iza Kremer, która swój pobyt w USA rozpoczęła szeroko oklaskiwanym debiutem w Carnegie Hall, przez te osiem lat nie próżnowała. W 1927 zadebiutowała w wodewilu. W tym samym roku na jej występy w Orpheum przychodziło 35000 osób tygodniowo. Wciąż też koncertowała: jeździła w trasy z piosenkami ludowymi różnych nacji (śpiewała angielskie, francuskie, niemieckie, polskie, włoskie i rosyjskie), choć jej wyróżnikiem były piosenki żydowskie w jidysz. Koncertowała w Amerykach i Afryce, jeździła też na turnee do Europy i Palestyny. W 1936 śpiewała piosenki w jidysz w nazistowskim Berlinie.

W przeciwieństwie do większości innych żydowskich artystów i artystek nie otarła się jednak o Żydowski Broadway Drugiej Alei. Aleksander i Jakub postanowili to zmienić. opowieść głosi, że wcale nie było łatwo namówi Izę Kremer do występu w ich musicalu Dos lid fun getto (Pieśń z getta). Panowie uciekli się do przekupstwa: napisali jej piosenkę o rodzinnym mieście.

Piosenka ta nazywała się Mayn shtetele Beltz.

Iza nigdy nie nagrała jej na płytę. Zamiast niej zrobili to inni. Była śpiewana miliony razy, w setkach wersji, przez tysiące wykonawców. Została nie tylko hitem, osiągnęła więcej: stała się piosenką ludową. Dlatego teraz zostawiam Izę (która wraz ze swoim drugim mężem pojedzie wkrótce do Argentyny, gdzie nie polubi jej Peron), Jacoba i Alexandra, a zajmuję się samą piosenką.

Ta pierwsza i podstawowa jej wersja to wspomnienie miasteczka dzieciństwa. Pamiętajmy, że i Jacobs, i Kremer wyjechali ze swoich rodzinnych miast, mając lat kilkanaście. Majn sztetełe Bełz jest więc wspomnieniem dziecinnych śmiechów, biegania nad rzekę i czytania książki pod drzewem. Biednego pokoiku, szabasów dzieciństwa, posadzonego kiedyś drzewa i znów wspólnego śmiechu. Już w tym miejscu widzimy dokładnie, że ten obraz nie ma wiele wspólnego z Bielcami z dzieciństwa Izy. Może trochę z tym jak ze swoją rewolucyjną świadomością, wyobrażała sobie życie biedniejszych warstw społecznych. Ale, tak naprawdę, widzimy tu pewnie wspomnienia Jacoba Jacobsa z jego dzieciństwa w austrowęgierskim sztetlu.

To, oczywiście, zupełnie nieistotne. Są lata trzydzieste i wielka publiczność żydowska w Ameryce wzdycha z bólem na słowa drugiej zwrotki o zarośniętym mchem domu, wybitych oknach i pochyłych ścianach. O domu, którego już nie daliby rady rozpoznać. Ta wizja pewnie jest równie bliska Izie, choć w jej przypadku mogłoby chodzić o całkiem bogate mieszkanie w kamienicy, a nie domek w prowincjonalnym miasteczku. Ale właśnie dzięki tej, wspólnej dla tak wielu osób, tęsknocie za domem, za Europą, za krajem dzieciństwa i śmiechu.

W latach trzydziestych piosenka obiegnie cały świat. Z łatwością dotrze do Europy, do krajów o których mówi: przecież i tam młodzi Żydzi wyjeżdżają ze swoich miasteczek, jadąc do wielkich miast. Przecież i z tamtąd emigrują w poszukiwaniu lepszego życia. Razem z nimi Majn sztetełe Bełz rozjedzie się po całym świecie. Bardzo szybko też zapomnieni zostaną jej autorzy i piosenka powoli przemieni się w „tradycyjną”.

Trafiłam na bardzo ciekawy artykuł pokonferencyjny mówiący o przypisywaniu autorstwa pieśni żydowskich, gdzie Majn sztetełe Bełz wymieniane jest wraz z Majn jidisze mame (to też piosenka, której historię warto prześledzić), jako przykłady piosenek, które do śpiewników chasydzkich trafiły tylko dzięki temu, że ich autorstwo przypisywane bylo znanym kantorom czy poważanym chasydzkim śpiewakom — najlepiej ze „starego kraju”, a nie amerykańskim autorom rozrywkowym (w przypadku tej drugiej piosenki na dodatek piszącym po angielsku). To samo, choć z innych powodów, spotykało nader często piosenki żydowskie pisane przez kobiety.

Ponieważ kolejny wpis chcę przeznaczyć na karierę naszej piosenki w Polsce, przyjrzyjmy się tu jeszcze przez moment  kilku najciekawszym wersjom jidysz, na które trafiłam przy poszukiwaniach. Miałyśmy już wersję z grubsza tradycyjną i wersję chóralną. Niżej bardzo piękna wersja musicalowa, taka która pozwoliła mi łatwiej wczuć się w rodowód tej piosenki:

Jeśli chcemy wrócić do korzeni, możemy też posłuchać wersji z roku 1947. Śpiewa zespół sióstr Barry (które na drugiej stronie tej płyty śpiewają z Petem Seegerem), bardzo popularnych w latach 1940-1960. Możemy też, zupełnie znienacka, trafić na wersję strasznie przeze mnie lubianego aktora Mandy’ego Patinkina (tak, tego z Princess BrideHomeland i Criminal Minds).

Jeśli chcemy sprawdzić co z naszą melodią wyczynia współczesna kultura popularna, sięgnąć możemy po wersję Mayi Saban z projektu Jewdyssee. Albo — jednak nie oprę się przed wrzuceniem polskiego akcentu — wersję Niny Stiller. Nie są to moje ukochane podejścia do tej melodii, przede wszystkim dlatego, że melodię gdzieś po drodzę trochę gubią.

Z drugiej strony mamy wykonania, które eksplorują własnie melodię. Weźmy choćby Klezmer Company i ich występ na ¡JubanoJazz! z Grahamem Fandrei: mamy tu przede wszystkim piosenkę Es Brent, z której muzycznie (a przecież i tekstowo) wypływa Majn sztetełe Bełz, nawet już nie śpiewane. Albo na przykład ten kawałek zespołu Via Romen: Arkadiy Gips wirtuozersko na skrzypcach i (nie mniej wirtuozersko) Vadim Kolpako na siedmiostrunnej gitarze doskonale pokazują dlaczego Olshanietsky’ego uważa się za kompozytora, który do popularnej muzyki amerykańskiej wprowadził elementy muzyki cygańskiej.

A że w kolejnej części skupimy się na polskiej karierze Miasteczka Bełz, no koniec mały przedsmak:

Uwagi:

W większosci przypadków używam transkrypcji bezpośrednio z jidisz na polski, co daje nam tytuł wersję Majn sztetełe Bełz, choć bardziej poprawna byłaby może wersja z Bełc na końcu, jednak ujednoliciłam ją do tej aby nie wprowadzać komplikacji. Angielską transkrypcję stosuję tylko raz, podając tytuł piosenki po raz pierwszy: zapisany jako Mayn shtetele Beltz, czyli w najczęstszej wersji, kiedy tytuł odnosi się do mołdawskich Bielc (w tekstach angielskich częsty jest też zapis nazwy: Belts).

Więcej szczegółów dotyczących nazwy miasta planuję umieścić w kolejnej części wpisu.

Przypisy:


Jak przetrwać upał przed ekranem

$
0
0

Ponieważ pogoda nadal oferuje nam błogie ciepełko, a koło 18:00 słońce zaczyna zaglądać do malutkiego pokoju, w którym pracuję i piszę i robi się tu odpowiednio duszno i parno, pomyślałam, że może warto spisać kilka porad na aurę letnią w stylu śródziemnomorskim (a nawet afrykańskim), która nas ostatnio nawiedza.

Nie mam tu na myśli oczywistości takich jak klimatyzacja, wentylator, wachlarz, czy zimny prysznic. Nie chcę nawet pisać o lodach, owocach z lodówki i białym winie (bo na zimno białe najlepsze). Ale poza chłodzenie z zewnątrz i od środka, można też spróbować chłodzić mózgiem przez oczy. Znaczy po prostu oglądać filmy i seriale, w których jest bardzo zimno tak długo, aż mózg sam zacznie marznąć.

Można to, oczywiście, osiągnąć również przy pomocy innych mediów. Weźmy, dajmy na to, Opowiadania Kołymskie Szałamowa, a dokładniej fragment, w którym wjeżdżało się w dolinę i wszyscy na pace ciężarówki oddychali z ulgą, że już cieplej, bo tam było aż –30 stopni. Z kolei w gry komputerowe potrafią, oczywiście, dać bardzo mroźny efekt (weźmy choćby wspaniałe Cryostasis), ale wymagają ruszania się choć trochę, co z kolei nie pomaga. Muzycznie pewnie też można się doziębić, ale zamiast bardziej pasujących przykładów, z powodu lekkiego nadużycia (wspomnianego wcześniej) białego wina, jako motto niech nam posłuży ten utwór:

Wracając jednak do seriali, jeśli potrzebujecie jakoś przetrwać upał, albo przekonać mózg, że te temperatury są lepsze niż alternatywa, sięgnijcie po:

1. Fortitude

Pierwszy serial, który przychodzi na myśl, jeśli zastanawiam się nad czymś o zimnie i trochę inspiracja tego wpisu. Kilka słów na jego temat pisałam już tu. Recepta w postaci Fortitude jest sprawdzona. W zeszłym roku podczas upałów udało mi się kilka razy zmarznąć przy oglądaniu. A poza tym, poza walorami termicznymi, jest to również zwyczajnie dobry serial, który miło oglądać.

W Fortitude kilka ważnych motywów jest związane z temperaturami tam panującymi, ale przede wszystkim najzwyklejsze zajęcia wykonywane w tamtejszym klimacie wzbudzają ciarki na grzbiecie. Do tego piękne zdjęcia, wydobywające grozę, ale i urok, wiecznego śniegu. Można się całkiem nieźle schłodzić.

Jedenaście godzinnych odcinków.

fortitude-pivot-tv-showfortitude-henryimeis fortitude

2. Ófærð (Trapped)

Tym razem Islandia i to po islandzku. Dla mnie to dodatkowy walor, bo ten język jest przeuroczy. Mamy niewielkie miasteczko rybackie, zawijający do niego prom z Danii i okaleczone zwłoki wyciągnięte z morza. Do tego śnieżną nawałnicę, która powoduje, że nikt miejsca zbrodni nie opuści, ale też nikt (w tym policjanci z Reykiaviku) nie przybędzie.

Bardzo dobry kawałek mroźnego kryminału dla wygłodniałych po Fortitude. W roli głównej świetny Ólafur Darri Ólafsson, reszta też obsadzona ładnie (w końcu nieznane twarze!), język przedziwny, scenariusz ciekawy i trzymający w napięciu. A do tego cała masa wciskającego się wszędzie zimna, wiatru, śniegu, kryształków lodu. Lodowata woda, lodowate powietrze, wszystko zimne i pozwalające cieszyć się tym, jak cieplutko mamy tu, przed monitorem.

Dziesięć godzinnych odcinków.

TRAPPED trapped4 trapped

3. Kampen om tungtvannet (The Saboteurs/ The Heavy Water War)

Pamiętacie Bohaterów Telemarku? W Bitwie o ciężką wodę chodzi o ten sam kawałek drugowojennej historii: sabotaż hitlerowskiej produkcji ciężkiej wody (well, jak sama nazwa wskazuje), tylko tutaj jesteśmy nieco bliżej faktów.

Oczywiście zima i zimno nie grają tu tak kluczowej roli, jak w dwóch poprzednich, ale za to najlepsze chyba sceny całego miniserialu to właśnie te w śniegu.  Dzięki nim możemy docenić, jakimi twardzielami są nasi bohaterowie. Co tam naziści — prawdziwie śmiertelnym wrogiem jest norweska pogoda…

Sześć czterdziestopięciominutowych odcinków.

saboteurs5 saboteurs7saboteurs6

4. David Attenborough

Jeśli nie mamy ochoty na emocje (czy to kryminalne, czy wojenne), pomocą służy jak zawsze David Attenborough. W większości jego przekrojowych serii przyrodniczych są fragmenty arktyczne, ale warto pamiętać, że nakręcił nawet jeden serial całkowicie temu poświęcony, czyli Frozen Planet. Niesamowite lodowe krainy, przepiękne mroźne zdjęcia, polarne zwierzątka, zakutany w ciepłe ciuchy narrator… Wszystko to bardzo pięknie chłodzi w największy nawet upał.

Oczywiście można (i warto) zajrzeć do innych jego serii, zwłaszcza jeśli Frozen Planet nam się już skończy. Stosunkowo najłatwiej pewnie dotrzeć do zeszłorocznego The Hunt, tylko tu już trzeba się liczyć z mocno krwawymi scenami. Sporo arktycznych krajobrazów jest też np w starszym Life.

W każdym razie David Attenborough chłodzi znakomicie, a do jego zalet należy też fakt, że mroźną zimą można go wykorzystywać odwrotnie: jako ocieplacz.

frozenplanet2

Frozen Planet

Frozen Planet

frozenplanet

5. I inne…

Oczywiście seriali o zimnie jest cała masa. Te powyższe są na pewno godne polecenia, bo ich działanie chłodzące zostało przeze mnie dokładnie przetestowane. Ale uciekać od upału możemy przecież na wiele sposobów.

Przede wszystkim mamy Alaskę, która z nieznanych przyczyn jest wg scenarzystów miejscem ogromnie zabawnym i niemal równie romantycznym. O Przystanku Alaska (Northern Exposure) nikomu pewnie przypominać nie trzeba, a chociaż nie pogoda i warunki klimatyczne graja tam główną rolę, to przy niektórych odcinkach robi się zdecydowanie zimno. Tak samo, a może nawet lepiej działa nowsze Men in Trees, które prezentuje wspomniany odłam romantyczny. Ponieważ nie ma nic bardziej romantycznego niż prawie zamarznąć. Ale to i tak miły serial.

Skoro już jesteśmy przy arktycznej romantyczności, warto też wspomnieć o kanadyjskim Arctic Air z pięknymi krajobrazami północnego zachodu Kanady. Jest arktycznie, bywa mroźnie, romantyczności za to trochę mniej niż w poprzednim. No i są samoloty.

Jeśli chcemy więcej emocji (jeszcze więcej, niż dają samoloty na północy Kanady?!), możemy też spróbować obejrzeć Helix. Ostrzegam od razu: to bardzo głupi serial. Mamy w nim za to arktyczną bazę, tajemnicze badania, „coś” zabijającego naukowców i śmiałych bohaterów. Mnóstwo przedniej zabawy, są nawet straszne potwory, jedyne czego nie ma, to sens.

Z szukaniem sensu, a przynajmniej jakiejśtam logiki, można spróbować się udać w stronę nordyckich kryminałów. Tych północnych, ponurych, zimnych i nieprzyjemnych. W większości długich serii jest przynajmniej kilka odcinków zimowych, żeby jeszcze bardziej pognębić bohatera (i tak już głęboko w depresji). Jako przykład weźmy sobie mniej znane Modus. Mamy śnieżny szwedzki grudzień, mrożące krew w żyłach morderstwa w całym kraju, profilerkę z autystyczną córką i dzielnego detektywa. Jest zimno, ciemno i nieprzyjemnie, dzięki czemu od razu łatwiej docenić przyjemny i ciepły dom.

Jeśli wszystko inne zawiedzie, zostaje nam jeszcze na koniec nowe serialowe wcielenie Fargo. Zima jest w nim nie tylko scenerią, ale prawdopodobnie również alegorią oraz metaforą, ale czym by nie była, pokazywana jest ogromnie plastycznie i pięknie. Śnieg w Fargo jest niemal wyczuwalny, a że ludzie też nie są przesadnie ciepli, to dreszcze gwarantowane.

helix

Śnieżnie i strasznie jest w Helix

modus

Modus czyli szwedzkie święta z trupami do smaku

fargo06

W Fargo zima jest piękna ale mordercza

Mam nadzieję, że ten zestaw pierwszej pomocy pozwoli Wam przetrwać resztę lata. Ale jeśli macie jakiś inny chłodzący serial, podzielcie się nim koniecznie. Biorąc pod uwagę globalne ocieplenie, warto stale ten zestaw powiększać. Zwłaszcza że to samo ocieplenie sprawia że kręcenie takich seriali staje się coraz trudniejsze…

Wymienione seriale w IMDb:

 



Wakacje na Enterprise — letnie wyzwanie startrekowe

$
0
0

Uwaga na wszystkich pokładach!

Załogo!

Tu wasza oficerka kulturalno-oświatowa, komandor porucznik Ysabell. Jak wszyscy już pewnie dobrze wiecie, pokładowy system rozrywki wizualnej (zwany też Netfliksem) wprowadził ostatnio do swoich zbiorów wszystkie seriale z uniwersum Star Treka.

Żeby ulżyć nam w naszej misji badania obcych światów, odkrywania nowych form życia i nieznanych cywilizacji kapitan zaaprobował projekt letniego wyzwania startrekowego dla wszystkich tych, którzy — tak jak ja — wrócili do starych dobrych przyjaciół z Enterprise, ale też dla tych, których przygoda ze Star Trekiem dopiero się rozpoczyna. Innymi słowy: zaczynamy zabawę, do której może się przyłączyć każdy, kto ogląda ostatnio którykolwiek ze startrekowych seriali.

Decal_29

Zasady są proste: każdej niedzieli pojawia się pięć luźnych pytań, na które odpowiadamy do soboty. W sobotę zbieram wszystkie linki z odpowiedziami i umieszczam je w jednym miejscu. W kolejną niedzielę zaczynamy od początku. Jeśli dobrze pójdzie i będziemy miały ochotę, potrwa to 10 tygodni. Potem wszystkie upijamy się romulańskim ale, klingońskim martini, yridiańskim brandy, talaksiańskim szampanem lub draylaksiańską whiskey i wspaniale wspominamy te wakacje. Zamówienia na inne trunki przyjmuje w kwaterach inżynierskich bosman Kri’lain odpowiedzialna za pokładowy replikator i syntezę pożywienia.

Odpowiedzi na pytania możecie umieszczać na swoich blogach (jeśli je macie), na cudzych blogach (po uzyskaniu zgody własciciela lub właścicielki, zgodnie z przepisami Federacji), na grupie FB, lub w dowolnym innym miejscu, które zdołacie zalinkować. Można odpowiadać codziennie na jedno pytanie, lub zbiorczo na wszystkie z danego tygodnia. Spis odpowiedzi (w tym poście i na grupie) będę uzupełniała co sobotę.

Pytania będą się pojawiać co niedzielę tu, w tym poście i na grupie na FB.

Decal_29

Regulamin wyzwania jest krótki:

  1. Bawcie się dobrze.
  2. Nie przeszkadzajcie w zabawie innym.
  3. Kierujcie się tym co w tym poście i na grupie FB jako wskazówkami w zabawie.

Podstawową zaletą takich zabaw jest to, że możemy porównać swoje odpowiedzi na różne pytania, pogadać na temat z innymi fanami i fankami, a często również poznać fajnych ludzi. Dlatego zapraszajcie do zabawy wszystkich, którzy i które chciałyby wziąć w niej udział. A także czytajcie inne wypowiedzi i koniecznie komentujcie, jeśli coś wam się spodoba (lub, przeciwnie, nie spodoba).

Decal_29

Tymczasem na przystawkę (i jako przykład) pierwsze pytanie rozbiegowe umieszczam już dziś i zachęcam do odpowiadania na nie przy okazji reklamowania naszego nowego wyzwania (bo będziecie reklamować, prawda?):

9 lipca 2016 (Stardate 69987.9): Weź jedną ze stałych postaci z serialu ST, który aktualnie oglądasz i powiedz kogo i czemu obsadziłabyś w tej roli, gdyby kręcić ten serial dzisiaj.

Liczę na was w rozprzestrzenianiu informacji o wyzwaniu i do usłyszenia jutro, kiedy podam pięć pierwszych pytań.

Bez odbioru!

To jak? Engage?

Decal_29

Pytanie rozbiegowe (09.07.2016):

0. Weź jedną ze stałych postaci z serialu ST, który aktualnie oglądasz i powiedz kogo i czemu obsadziłabyś w tej roli, gdyby kręcić ten serial dzisiaj. [odpowiedzi tu]

Tydzień pierwszy (10.07.2016-16.07.2016):

  1. Jaki jest Twój ulubiony odcinek obejrzany w trakcie tego oglądania Star Treka? Niespoilerowo opowiedz punkt wyjściowy. Koniecznie napisz dlaczego ulubiony (jeśli spoilerowo to z oznaczeniem spoilerów). [odpowiedzi tu]
  2. Masz dzień wolnego na pokładzie Enterprise. Możesz zaprogramować holodeck i zabrać ze sobą jedną osobę z załogi (serialową lub wymyśloną przez siebie). Co programujesz i kogo bierzesz? [odpowiedzi tu]
  3. Gdybyś mogła w jednym ze startrekowych seriali zmienić jednej postaci płeć, wiek, rasę lub orientację, jaka byłaby to postać, jaka zmiana i dlaczego? [odpowiedzi tu]
  4. Wszyscy wiemy, że można szczerze kochać załogę, a nawet postaci poboczne, czasem pojawiające się w serialach, ale jaka jest Twoja ulubiona postać występująca w pojedynczym odcinku/historii ST? No i, oczywiście, dlaczego ta. [odpowiedzi tu]
  5. Jaka jest Twoja ulubiona rasa w uniwersum Star Treka i dlaczego? [odpowiedzi tu]

Tydzień drugi (17.07.2016-23.07.2016):

  1. (6) Którą ze startrekowych technologii najbardziej chciałabyś mieć na co dzień (niekoniecznie ulubiona, ale najbardziej przydatna w codziennym użytku)? [odpowiedzi tu]
  2. (7) Co ostatnio najbardziej cię w Star Treku ucieszyło? Może to być drobiazg: cytat, postać, pojawienie się jakiejś rasy, a może jakieś rozwiązanie fabularne, albo motyw czy problem. [odpowiedzi tu]
  3. (8) Gdybyś mogła wybrać dowolnego aktora lub aktorkę z całej historii kina i telewizji (i w dowolnym jego lub jej wieku), żeby zagrali jedną z postaci serialu ST, który oglądasz, kogo byś wybrała do grania kogo (i czemu)? [odpowiedzi tu]
  4. (9) Jesteś istotą o niemal nieograniczonej mocy i możliwościach (patrz: Q), która natyka się na załogę (serialu, który oglądasz) i jest nimi zafascynowana. Co robisz? Jaką sytuację tworzysz? [odpowiedzi tu]
  5. (10) Jaki element usunęłabyś z któregoś z seriali ST? Elementem może być motyw, przedmiot, technologia, wątek w serialu, moc, gatunek itp. Cokolwiek, ale nie konkretna postać. [odpowiedzi tu]

Tydzień trzeci (24.07.2016-30.07.2016):

  1. (11) Który z oglądanych ostatnio odcinków podobał ci się najmniej i dlaczego? Może chodzić o wartości wizualne, o fabułą, o przesłanie, albo o dowolną inną rzecz, ale w odpowiedzi na to pytanie marudzimy.
  2. (12) I do kompletu z jednym z zeszłotygodniowych pytań: jaką postać chciałabyś usunąć z konkretnego serialu ST? Wszysstko jedno czy będzie chodziło o załogantkę, która pojawia się w jednym odcinku, powracającego bohatera czy jednoodcinkową przeciwniczkę — kogo wywalamy w nicość?
  3. (13) Tym razem ciuchy, czyli przyglądamy się kostiumom. Opisz albo pokaż (a najlepiej both) jakiś kostium, który specjalnie zwrócił twoją uwagę. Mogą to być strasznie nieudolne stroje obcych kultur, albo kusząca kieca z firanki i folii aluminiowej. Może też być odrotnie: wyjątkowo ciekawy ubiór, kombinezon pasujący do rasy czy kultury, albo po prostu coś estetycznego.
  4. (14) Trekowe seriale często mierzyły się z lękami swojego pokolenia i mówiły o wydarzeniach, które formowały ich widownię. Z własnego punktu widzenia i z perspektywy dzisiejszego świata, jaki problem chciałabyś, żeby podjął startrekowy serial. No i, oczywiście, z którą załogą byś go skonfrontowała? Dodatkowe punkty za ubranie problemu w kosmiczne ciuszki oraz za zręby scenariusza (punkty zapalne).
  5. (15)  Potworowy piątek, czyli tym razem wybieramy ulubioną istotę. Miałyśmy już pytanie o gatunek (rasę), teraz proszę o wskazanie jakiegoś bardziej pojedynczego bytu, stworzenia, życia w kosmosie, które szczególnie zwróciło waszą uwagę.

Tydzień czwarty (31.07.2016-06.08.2016)

  1. (16) Czy gdybyś miała taką możliwość, chciałabyś zostać członkinią załogi swojego serialu? Dlaczego? Jeżeli tak, to jaką funkcję chciałabyś pełnić, czym się zajmować?
  2. (17) Czy jest jakiś startrekowy gadżet, który chciałabyś mieć? Może to być równie dobrze rekwizyt, element cosplayu albo kubek z logo. Co tylko wymyślisz, że jest ci potrzebne.
  3. (18) Dlaczego właściwie oglądasz Star Trek?
  4. (19) Czwartek z cytatem: Jaki jest twój ulubiony cytatze startreków? Jaki ostatnio zapadł ci w pamięć? Albo rozbawił. Albo zasmucił. Generalnie rzucamy cytatami (oznaczajcie, proszę, spoilery) ile się da. Dodając w razie potrzeby kontekst i źródło.
  5. (20) Obsadź załogę wybranego trekowego serialu polskimi aktorami. Mogą być współcześni, z czasów kręcenia serialu, albo z jeszcze innych. Albo wszystko na raz (jak się chce to można obsadzić młodego bodo w roli Geordiego i jednocześnie Szyca w roli Rikera).

Tydzień piąty (07.08.2016-13.08.2016)

  1. (21) Dziś Dzień Kota, więc okolicznościowo: gdybyś mogła mieć któreś ze startrekowych stworzeń jako zwierzątko domowe, które byś wybrała?
  2. (22) Dwa tygodnie temu mierzyłyśmy się z ciuchami, dziś pora na charakteryzację. Która z zadziwiająco humanoidalnych ras zwróciła na siebie ostatnio twoją uwagę „wykonaniem”? Czoła Klingonów? Uszy pana Spocka? Róg u tego psa z TOS, z którego się wszyscy śmieją? A może coś zupełnie innego? Dawajcie fajne albo niefajne charakteryzacje. Zdjęcia mile widziane.
  3. (23) Z kim z załogi swojego serialu mogłabyś mieszkać przez pół roku? Czy to w czasie nauki w Akademii Gwiezdnej Floty, czy na statku, czy po prostu we wspólnym mieszkaniu na studiach. Pół roku wspólnego mieszkania bez zabicia współlokatora.
  4. (24) Jeśli mogłabyś umieścić swoją załogę w fabule z jakiegoś innego utworu, co to by było? Oczywiście, okoliczności mogą być trochę zmienione, żeby Romeo i Julia byli z wrogich planet, a nie rodów w mieście, ale historia zostałaby ta sama. W jakim charakterze występowaliby nasi bohaterowie?
  5. (25) Jak oglądasz? Opisz swoje zwyczaje: kilka odcinków pod rząd, czy po jednym dziennie? Z telewizora, komputera, czy laptopa? W łóżku, na kanapie, fotelu, czy przy biurku? Głaszcząc kota, czy tribble’a? A może jeszcze inaczej?

ciąg dalszy nastąpi

* Pamiętajcie przy odpowiadaniu na pytania przybliżać serię i postaci, o których piszecie, bo nie wszyscy oglądamy to samo i nie wszyscy znamy wszystkie trekowe seriale.


Uprzejmie donoszę

$
0
0

Ten wpis powstał, ponieważ na FB notatki dłuższe niż strona A4 są nieco ciężkie w czytaniu. A jakoś tak się okazało, że ilość newsów telewizyjnych po kilku dniach nieuwagi okazała się większa niż się spodziewałam. A poza tym jest Dzień Kobiet i trzeba sobie robić małe przyjemności.

Przed Wami więc skrótowy (!) zestaw informacji telewizyjnych, w dużej mierze ku poprawie humoru.

unforgotten

Unforgotten

  • Unforgotten„, świetny serial policyjny z 2015 z Nicolą Walker i Sanjeevem Bhaskarem, którego drugą serię mogłyśmy właśnie obejrzeć, został wznowiony na kolejny sezon. Radujmy się!
  • Drugą serię dla odmiany dostało „Taboo” z mrocznie mamroczącym i mszczącym się Tomem Hardym.
  • W drugiej serii „Victorii” od ITV w roli księżnej Buccleuch wystąpi nasza ukochana Diana Rigg. Seria ma zostać nadana jeszcze w tym roku, a po niej jest w planach również odcinek świąteczny.
  • Niejaki Benedict Cumberbatch zagra swoją wymarzoną rolę: Patricka Melrose’a w ekranizacji serii powieści Edwarda St Aubyna. Co prawda sam to sobie musi wyprodukować (no dobra, nie sam, z Adamem Acklandem), ale za to scenariusz napisze David Nicholls. A co jeszcze ciekawsze, pięcioodcinkowy miniserial obejmie historię około 40 lat. Ciekawam ogromnie charakteryzacji!
  • Kapitanem Discovery zostanie Jason Isaacs. Startrekowo miałam nadzieję na kogoś mniej białego, brytyjskiego i męskiego, ale może to danina złożona na ołtarzu oglądalności w zamian za kobieca główną bohaterkę (w tej serii Star Treka kapitan ma nie być jedną z głównych postaci)?
Isaacs+attends+Hop+premiere+5km3BddavaWx

Jason Isaacs

  • Jedna z najlepszych współczesnych scenarzystek telewizyjnych, Sally Weinright, zdradziła nieco szczegółów swojego kolejnego projektu. „Shibden Hall” będzie ośmioodcinkowym serialem opowiadającym o Anne Lister, która w latach 30. XIX wieku postanowiła się dobrze i bogato ożenić. Tak, ożenić. A właściwie zawrzeć związek partnerski, jak powiedziałybyśmy dzisiaj. Anne jest postacią historyczną, scenariusz został oparty o jej odszyfrowane dzienniki, a tłem jest dziewiętnastowieczne Yorkshire, więc możemy liczyć na piękne pejzaże. Serial powstanie we współpracy z HBO, a wkrótce mamy poznać jego obsadę. Dla niemogących się doczekać: istnieje już film telewizyjny BBC „The Secret Diaries of Miss Anne Lister” (2010) z Maxine Peake w roli głównej (baitowy obrazek zapowiadający wpis pochodzi właśnie z niego).
  • Wśród wiosennych pilotów Amazona na ten sezon (premiera 17 marca) znajdą się:
    • „The Marvelous Mrs Maisel” z Rachel Borsnahan, wg scenariusza Amy Sherman-Palladino o wzorowej pani domu z Manhattanu w 1958 roku, która zostanie stand-up comedian;
    • „Oasis” z Richardem Maddenem w roli kapłana który ma założyć kolonię na odległej planecie;
    • a także „The New VIPs” (animowaną komedię o prekariuszach kontrolujących korpo), „Budding Prospects” (hodujący marihuanę chłopcy w 1983 roku) i „The Legend of Master Legend” („homemade superhero” żongluje życiem rodzinnym i walką ze złem na ulicach LA).
  • 16 marca na Crackle będzie miał premierę dziesięcioodcinkowy serial „Snatch”, luźno oparty na filmie Guya Ritchiego (tak jak Fargo było oparte na filmie braci Coen). W obsadzie między innymi Rupert Grint, Luke Pasqualino i Marc Warren. Co oznacza ni mniej ni więcej, tylko Rona Wesleya, D’Artagnana i Dżentelmena o Włosach jak Kwiat Ostu razem zdobywających londyński półświatek. Trailer daje nadzieję:

  • 31 marca Netflix udostępni trzyodcinkowy serial dokumentalny „Five Came Back”. Serial ma pokazywać rolę kina w II Wojnie Światowej, na przykładzie pięciu reżyserów: Johna Forda, Williama Wylera, Johna Hustona, Franka Capry i George’a Stevensa. O ich dokonaniach opowiadać będą m.in. Steven Spielberg, Francis Ford Coppola, Guillermo Del Toro, Paul Greengrass i Lawrence Kasdan. Razem z premierą dokumentu, Netflix ma udostępnić 13 filmów, które jego bohaterowie nakręcili w trakcie IIWŚ.
  • Ogłoszono nominacje do Royal Television Society Awards. Jak zawsze nominacje odstają od tych do innych telewizyjnych nagród, więc jest ciekawie.
    • Mocno doceniono „Thirteen” (które mnie się wybitnie nie podobało) i „National Treasure” (które w końcu muszę obejrzeć);
    • w kategoriach aktorskich mamy m.in. Jamesa Nesbitta za „The Secret” i Sophie Okonedo za „Undercover”;
    • zauważono (kategoria Breakthrough) i Nadiyę Hussain, i Phoebe Waller-Bridge (ta druga nominowana jest również za scenariusz komediowy);
    • dość jednak niedoceniane „Catastrophe” dostało nominację zarówno za najlepszą komedię, jak i za najlepsze role komediowe (główni bohaterowie); podobnie „People Just Do Nothing”;
    • w kategorii Serial Dramatyczny mamy spore urozmaicenie: „Happy Valley”, trzecia seria „Line of Duty” i „The Durrells” (w każdej kategorii są 3 nominacje); dwa pierwsze mają też nominacje za scenariusze dramatyczne;
    • nominacja dla „London Spy” (w kategorii Miniserial) ucieszy trochę moich znajomych;
    • w kategorii Single Drama mamy „Murdered By My Father” (również docenione w innych nominacjach), „Rega”, który przeszedł zaskakująco bez echa i (znienacka!) „A Midsummer Night’s Dream”;
    • co więcej, nominację w kategorii Scenariusz Komediowy dostał nawet Stefan Golaszewski za strasznie niedoceniane, doskonałe „Mum”;
    • w kategorii Scenariusz Dramatyczny klęska urodzaju, ale chyba kibicować będę Jedowi Mercurio, bo scenariusze kolejnych serii „Line of Duty” zostawiają mnie tylko ze szczęką coraz mocniej wbita w podłogę;
    • wyjątkowo mam nawet faworyta w kategorii Program Sportowy, bo mocno kibicuję relacjom z Paraolimpiady w Rio na Channel 4;
    • za to w kategorii Live Event trochę nie mogę się zdecydować, czy kibicować relacji z „The Centenary of the Battle of the Somme”, czy może jednak „The Sound of Music Live!”;
    • potencjalnie ciekawa może być walka w kateogrii Prezenter, bo konkurują tam ze sobą tak „nieporównywalni” David Attenborough i Richard Ayoade (nawet nie wspominając o Graysonie Perrym…
primesuspect

Prime Suspect 1973

  • 2 marca premierę miał sześcioodcinkowy serial „Prime Suspect 1973” (planowany wcześniej tytuł „Jane Tennison”), czyli prequel kultowego w wielkiej Brytanii „Prime Suspect”, pięcioseryjnego miniserialu z lat 90., w którym główną rolę — Jane Tennison właśnie — grała Helen Mirren. W 2011 powstał też amerykański remake „Prime Suspect” z Marią Bello w roli głównej. W prequelu główną rolę gra Stefanie Martini, ostatnio świetna w miniserialu „Doktor Thorne”.
  • Najnowsza, dziesiąta seria „Doktora Who” zacznie się już 15 kwietnia.

Tym sposobem ogarnęłam chyba większość wiadomości i napisałam wpis pierwszy od strasznie dawna. Miejmy nadzieję, że mi się to przerodzi w nawyk.

A tymczasem oddalam się dniokobieco oglądać seriale, grać w gry i pić herbatę.


Jednak musimy porozmawiać o Kevinie

$
0
0

Obawiam się, że jednak musimy porozmawiać o Kevinie (pun intended). Znaczy, dokładniej, o bojkotowaniu i odwoływaniu projektów z udziałem osób (często gwiazd, producentów czy reżyserów) krzywdzących, molestujących i stosujących przemoc wobec innych. Długo miałam nadzieję, że nie poczuję przemożnej potrzeby zabrania głosu w tej sprawie, ale jednak i mnie to dopadło.

Ale za to przy okazji rozpoczynam akcję wybudzania bloga ze snu. Nie dam głowy czy akcja się powiedzie, ale mam ambitny plan, żeby publikować tu coś przynajmniej raz na dwa tygodnie. W planach jest również dopracowanie szaty graficznej i dorzucenie choć kilku tekstów z fanpage’a na FB, bo głupio żeby znikły w pomroce dziejów.

Ale wracając do naszych baranów.

Dziś dowiedziałyśmy się, że Kevin Spacey nie będzie już grał w House of Cards, Netflix zrezygnował też z dalszej pracy nad filmem Gore (o Gore Vidalu) z aktorem w roli głównej. HoC miało skończyć się po serii 6, do której zdjęcia trwały właśnie, kiedy opinia publiczna zaczęła się dowiadywać o oskarżeniach wobec Spaceya. Teraz zdjęcia do serialu zostały zawieszone, a prawnicy Netfliksa łamią sobie pewnie głowy nad tym, czy kontrakt z aktorem pozwoli im nakręcić szóstą serię bez jego udziału. Ale wiemy też dobrze, że jak by się HoC nie skończyło, Kevin Spacey już nie zagra Franka Underwooda.

Ponieważ, poza kolejnymi oskarżeniami o molestowanie (często młodych osób), dowiedziałyśmy się też tego, co można było podejrzewać od początku: że wszyscy wiedzieli, że coś jest nie tak. Pracownicy planu HoC wielokrotnie wnosili skargi na Spaceya, aktor brał udział w szkoleniach i warsztatach mających skorygować jego zachowanie, a odpowiedzialni za plan ludzie dbali o to, żeby nie zostawiać z nim sam na sam młodych członków ekipy.

Pamiętajmy o tym, kiedy komentujemy informacje o zwolnieniu tego czy innego molestującego. Pamiętajmy, zanim powiemy, że to głupie pozbawiać pracy wielu innych niewinnych osób. Masa z tych “niewinnych” to ci, którzy pozwalali utrzymywać status quo i przedkładali dobro firmy i serialu nad dobro ludzi. Wielu innych to osoby, które nie mogły na planie czuć się bezpieczne i dla których podjęcie przez studio innej produkcji będzie wyzwoleniem.

kevin spacey

I myślę sobie że muszę wam pisać o tym, że nasz komfort jako widzów jest tu totalnie nieistotny. Więcej nawet: pisanie rzeczy w stylu “szkoda że się jeszcze trochę nie przemęczyli” czy “mogli go wywalić po tym sezonie” (nieco tylko sparafrazowane sieciowe autentyki) jest nie tylko niesmaczne, ale w oczywisty sposób bezduszne i obrzydliwe. Nie, nasza dobra zabawa nie jest ważniejsza od czyjegoś spokoju. Choćby to miał być jeden, nic prawie nieznaczący, pracownik planu. Może nie jesteśmy w stanie z pozycji widowni za bardzo wpłynąć na to, co się dzieje dookoła produkcji, ale chociaż nie zachowujmy się jak kompletne dupki.

I w ten sposób dochodzimy do bojkotów.

Szczerze? Bojkotowanie już nakręconych i wyemitowanych filmów i seriali z Kevinem Spaceyem na nic nie wpłynie. Nikomu nie ubędzie ani nie przybędzie od tego, że obejrzymy House of Cards, American Beauty czy Glengarry Glen Ross. Bycie złym człowiekiem nie sprawia, że człowiek nie jest utalentowany (wpis na ten temat czeka w kolejce do napisania na listopad), a docenianie czyjegoś aktorstwa nie sprawia, że pochwalamy jego zachowanie.

Ale jest jeszcze coś. Mnie na przykład jakoś przestaje ciągnąć do oglądania filmów i seriali (albo do czytania książek, czy słuchania muzyki), kiedy dowiaduję się, że ktoś związany z produkcją mówi czy robi coś, co mnie brzydzi. Tyle jest na świecie rzeczy, że i tak nie dam rady ich wszystkich przeczytać ani obejrzeć. Równie dobrze mogę wybierać po tym kryterium. Oczywiście z książkami jest łatwiej: tam mamy tylko autorkę, może dwie, ewentualnie tłumaczkę. Przy muzyce też bywa prosto, zwłaszcza jeśli myślimy o solistach, czy niewielkich zespołach (do tego może autor, kompozytor i czasem – w dość specyficznych przypadkach – producent). Ale co jeśli przestaniemy lubić któregoś z solistów chóru Aleksandrowa? Albo uznamy za dupka jakiegoś z dyrygentów muzyki klasycznej?

Z filmami i serialami jest jeszcze gorzej. U nielubianej reżyserki mogą występować nasi idole, a znów ukochany reżyser może zatrudnić aktorkę, której nie znosimy. W obsadzie, oprócz osoby nielubianej, mogę się znaleźć te, które kochamy. Już nawet nie wspominam o przypadkach, w których śledzimy kariery scenarzystek, operatorek czy kompozytorów. Co więcej, przecież nawet nie musi być tak, że kogoś specjalnie lubimy, żeby chcieć obejrzeć film. Czy jest sens pozbawiać się szansy na poznanie czegoś potencjalnie dobrego tylko dlatego, że ktoś spośród twórców jest złym człowiekiem albo zachował się niewybaczalnie?

kevin-spacey-wallpaper-57574-59338-hd-wallpapers

To oczywiście każda z nas sobie rozstrzygnie sama, a potem i tak trafi na osoby, które ten wybór zganią, niezależnie od tego, jaki będzie. Obawiam się, że wciąż nie wszyscy stosują się do moich próśb o niebycie dupkami w internetach. A o to właśnie chodzi: bojkotujcie albo niebojkotujcie, cieszcie się z wylania Spaceya albo smućcie losem serialu, ale postarajcie się nie być z tej okazji dupkami, co? Osoby, które odważyły się głośno mówić o swoich doświadczeniach z aktorem nie potrzebują jeszcze dołożenia waszych głosów do ciężaru, który niosą.


Nakręć to jeszcze raz, Sam

$
0
0

Dziś wieczorem BBC wyemituje pierwszy odcinek miniserialu na podstawie powieści Howards End E.M. Forstera z Hayley Atwell i Matthew Macfadyenem w rolach głównych. Gorącą plotką tego tygodnia był projekt realizacji serialu na podstawie Władcy Pierścieni J.R.R. Tolkiena, który ma ponoć rozważać Amazon. W ostatni czwartek branaghowskie Morderstwo w Orient Ekspresie miało premierę w prawie całej Europie (w Polsce na nie poczekać jeszcze prawie dwa tygodnie). A na dodatek Mindy Kaling (ta od Mindy Project) ma w planach serial-antologię na podstawie Czterech wesel i pogrzebu.

Ile ja się ostatnio naczytałam narzekań!

Serialowe Howards End w ogóle nie ma szans dorosnąć do pięt filmowi z 1992. Film Merchant/Ivory był dziełem ostatecznym. Nikt nie zastąpi Hopkinsa (i Thompson, i wszystkich postaci po kolei). Po co to w ogóle kręcić, czy nie lepiej obejrzeć film? A przy Howars End przecież i tak było najdelikatniej, bo brytyjska publiczność jest przyzwyczajona do kolejnych kostiumowych adaptacji, więc większość tego oburzenia dostałam od polskich komentujących.

Ale już LotR… Oj, posypały się gromy ze wszystkich stron. Po co ekranizować ponownie, skoro filmy były tak genialne, że nie trzeba żadnych więcej ekranizacji? Po co ekranizować w ogóle, skoro filmy były takie beznadziejne, żeśny je ledwo obejrzeli, więc ekranizacje nie mają sensu? Po co ekranizować Władcy, skoro Silmarilion jeszcze niezekranizowany*? Czemu serial? A czemu Amazon? A w ogóle to wszystko dla pieniędzy!

Tyle dobrego, że Branagh był mniej oskarżany o robienie Morderstwa dla pieniędzy. Nie żeby takie oskarżenia nie padały, ale główne jednak skupiały się na tym po co robić nowego Poirota, skoro istnieje jeden i tylko jeden prawdziwy ekranowy Herkules, ten grany przez Davida Sucheta i nikt go nie doścignie. Nie powinien nawet próbować! Ale znów jeśli nie próbuje i tworzy postać wyglądającą inaczej (Poirocki Skandal Wąsowy!), to tym gorzej, bo nijak nie szanuje klasyki oraz przyzwyczajeń widzów!

Ja już nawet nie mówię, że zdaniem komentujących kasa to absolutnie jedyny powód przerabiania na serial Czterech wesel i pogrzebu. Bo przecież ten film się tak zestarzał, że juz nawet sam w sobie nie jest taki fajny, jak nam się kiedyś wydawało!

Już dziś na BBC: to gorsze Howards End.

Przeglądam to wszystko i myślę sobie, że napisałam swego czasu na tym blogu wpis porównujący różnych panów Rochesterów (i ich bokobrody, wychodzi że bokobrody to ważna część Rochestera). Wpis powinnam pewnie uzupełnić, bo i obejrzałam od tamtego czasu kilku Rochesterów, i zmieniłam trochę zdanie o kilku innych, ale gdybym usłyszała, że planują nowego Edwarda Rochestera… znaczy tego… nową Jane Eyre, bardzo bym się ucieszyła.

Zresztą powiedzmy to sobie szczerze: mam na koncie więcej grzechów. Spedziłam kiedys dwatygodnie oglądając codziennie od 1 do 3 ekranizacji powieści autorki, która napisała ich sześć w sumie. Zrobiłam sobie maraton porównywania Tall Dark Handsome Cottonmill Ownerów w różnych ważnych scenach. Oglądałam z fascynacją kawałki całkiem różnego tego samego serialu z czterech różnych państw. Tinker, Tailor, Soldier, Spy lubię i w wersji dłuuuugaśnego serialu i w wersji powolnego, ale w sumie nie tak długiego filmu. A za to Wichrowych wzgórz nie lubię w żadnej wersji, chociaż dzielnie co jakiś czas sprawdzam, czy nie istnieje jakiś wyjątek. Strasznie żałuję, że wczoraj nie udało mi się dotrzeć na urodziny Osoby, która co prawda doskonale wie kto jest Jedynym Prawdziwym Ekranowym Holmesem, ale z pamięci potrafi wymienić ich kilkudziesięciu**.

Co więcej zdarza mi się oglądać przedstawienia teatralne, w których na zamku w Elsynorze wszędzie mamy nadzór kamer lepszy niż w 1984, w których ibsenowskie dramaty rozgrywały się na Karaibach lat 50.***, w których eksplorowano co ma do powiedzenia Szekspir na temat dzisiejszego rozumienia transpłciowości. Teatr pod tym względem nieźle wychowuje. Prędzej czy później oczywiste się staje, że reżyser przycina dramat do swojej interpretacji i że tak ma być. Nikogo nie dziwi wycięta scena****, sceny posklejane ze sobą w dziwnych miejscach wywołują jęk tylko u takich wariatek jak ja. Bo wiecie, ja wcale nie przepadam za tymi zabiegami stosowanymi do Szekspira. Ale jakoś i tak nigdy mi nie przyszło do głowy stwierdzić, że nie potrzebujemy kolejnego Hamleta. Zawsze potrzebujemy kolejnego Hamleta. Przecież nie muszę oglądać wszystkich.

unspecified888

Elsynorski Wielki Brat, zresztą w innej wersji niż ta oglądana przeze mnie.

Bo właściwie co nam szkodzi?

Czemu zamiast się cieszyć, że powstanie nowa wersja, która może mieć jakiś kawałek lepszy niż wersja stara, tyle z nas traktują projekty jako zamach na naszą (Jedyną i Słuszną!) ulubioną wizję? Swoją drogą szczególnie bawią mnie osoby, które przed i w trakcie powstawania adaptacji kinowej Władcy Pierścieni zaciekle broniły ekranizacji (tej konkretnej i wszystkich w ogóle) i popieraly każdą próbę przenoszenia LotR na ekran, walcząc z traktowaniem książki Tolkiena jako nienaruszalnego ideału, a teraz traktują samą koncepcję serialu jako bluźnierstwo,  które spostponuje ideał filmów. Czo ci ludzie?

Kiedyś bardzo mnie dziwiło, ze w Wielkiej Brytanii rzeczywiście keranizuje się powieści Austen co pokolenie. No ale, hej! W ten sposób każde pokolenie ma swoją Dumę i uprzedzenie, swoją Rozważną i romantyczną, swojego Darcey’ego, Lizzy, pułkownika Brandona i Mariannę z Eleonorą. A ja, powiem Wam, do tej pory nie znalazłam tej jednej idealnej dla mnie, ekranizacji DiU, wciąż na nią czekam. Dlaeczego nie możemy tak robić z innymi ekranizacjami?

A nawet więcej: co jest złego w robieniu serialu według filmu, czy filmu według serialu, jeśli ma się na to pomysł? Jeśli nie chcemy przepisywać kolejnych scen 1:1 (Gracepoint, idź sobie!), jeśli potrzebujemy pociągnąć inny wątek, spojrzeć na akcję z trochę innego kąta, albo chociaż trochę całość uwspółcześnić? Moim zdaniem wielu opowieściom by się to przydało, więc czemu nie?

Co prawda gdyby nie ta tendencja, nie musiałabym teraz oglądać nowego Star Treka (Discovery), ale w sumie bądźmy szczere — każdemu pokoleniu należy się również jego Star Trek.

murder_on_the_orient_express_2017_4k-wide

Herkules naszych czasów. Co prawda Poirot, ale sztuka jest sztuka, a Herkules — Herkules.

A propos „nie musiała oglądać”: prawda jest taka, że o ile w tym konkretnym przypadku nakłania mnie Małżonek, to na ogół naprawdę możemy sobie odpuścić oglądanie czegoś, co nas nie interesuje (albo wręćz, jak sugerują niektóre komentarze, brzydzi). Mogłybyśmy nawet nie śledzić wieści z planu, albo wręcz przeoczyć premierę! W sumie to jest gorzej: jak już oglądamy, to wcale nie ma obowiązku nam się podobać. Ja na przykład nadal melancholijnie cieszę się z nakręcenia STD*****, bo wiem że są osoby, którym oglądanie go sprawia przyjemność. A dla mnie to w sumie żadna różnica, bo tak samo nie mam dla siebie Star Treka jak Discovery jest, jak nie miałam, jak Discovery nie było******.

Wnoszę więc, żeby wprowadzić ogólnoświatową zasadę, że każde pokolenie zasługuje na swojego Poirota, na swoją Jane Eyre, na swojego Darcy’ego, na swoją adaptację LotR (i Harry’ego Pottera!), oraz na swoje własne poszukiwania ulubionych wersji i swoje własne zawody i zachwyty. A przy okazji nachapiemy się wszystkie.

Także wiecie: Howards End dziś, o brytyjskiej 21, na BBC.

___

* I póki co nie będzie, prawa ma Christopher Tolkien, który ekranizacji nie znosi organicznie, więc nie da.
** Wszystkiego najlepszego, Sherlocku!
*** No dobrze, dobrze, karaibski Ibsen dopiero będzie, ale świetnie mi pasował do wywodu!
**** Może przydałoby się, żeby ktoś kto odpowiadał za ostateczny kształt nowego It miał więcej doświadczenia teatralnego? Wtedy byłaby szansa, że TA scena znikłaby całkiem.
***** Wiem, ze oficjalny skrót Star Treka: Discovery brzmi DIS, ale to nie powód, żeby nie promować tego lepszego.
****** To znaczy w sumie mam, bo mam The Orville, które mogłoby wcale nie powstać, gdyby nie kręcenie Discovery i zamieszanie wokół ST.


W kontrze do tytułu

$
0
0

Wiecie jaki dziś mamy dzień? Dziś mamy dzień nekromancji i piszemy pierwszy wpis na blogu od trzech lat. Przynajmniej ja. Ale też próbowałam zrobić z tego krótką notkę na fanpage, ale jakoś po pięciu akapitach zrezygnowałam.

Na HBOgo można już obejrzeć wszystkie trzy odcinki miniserialu „Des”, opartego na prawdziwym śledztwie i sprawie z lat 80. XX wieku. Sprawie seryjnego mordercy nie złapanego przez lata i jego ofiar, którymi niewiele osób przejmowało się na tyle, żeby zauważyć związek między nimi i szukać sprawcy.

Oto i on: miły, towarzyski pracownik społeczny, ze szkockim akcentem i w pasiastym szaliku.

Nie jest to, wbrew pozorom, do końca kryminał, chciaż mamy bardzo pięknie pokazane śledztwo, wraz z tymi kawałkami, które się zazwyczaj do seriali nie dostają. Nie thriller, chociaż bywa solidnie przerażający. Co najważniejsze: nie napawa się mordercą i jego czynami, nie usiłuje go tłumaczyć, wzbudzić fascynacji widza, ani nic z tej palety. Z drugiej strony, w zasadzie nie stosuje nawet tych najpopularniejszych filmowych środków, żeby wzbudzić strach, przerażenie czy inne silne emocje.

David Tennant w roli
Dennisa Nilsena

„Des” jest sterylny, zdystansowany, bardzo precyzyjny, w wielu miejscach dokładnie trzymając się tekstu oryginalnych przesłuchań czy odtwarzając sceny znane z ujęć dziennikarskich z czasu procesu. Doskonale przemyślany i precyzyjnie zrealizowany (o reżyserze i współscenarzyście, Lewisie Arnoldzie, jeszcze usłyszymy, zwłaszcza po sukcesie tego miniserialu), trzyma się w ogromnym stopniu na grze aktorskiej. Casting robił świetny Victor Jenkins i jest on (casting, nie Jenkins) niemalże dziełem sztuki.

W rolach głównych:

David Tennant,

Tu, jak na pewno już słyszałyście, błyszczy David Tennant w tytułowej roli. Niezależnie nawet od podobieństwa do Dennisa Nilsena (które, powszechnie chwalone, nie jest tak naprawdę wielkie jeśli chodzi o sam wygląd), Tennant dał radę oddać jego niezmienny, bardzo specyficzny spokój i minimalną mimikę, co razem dopiero daje uderzający efekt ogromnego i niepokojącego podobieństwa. Des jest odegrany z precyzją, spójny w reakcjach i gestach, skąpy, niemalże nieczytelny w mimice i mowie ciała, jednak Tennant nie próbuje z niego robić naszego typowego filmowego socjopaty (Sherlocku, wstań jak do ciebie mówię!) i daje mu akurat dość przejrzystości, żebyśmy widziały że, owszem, odczuwa pod spodem wiele emocji. I nie są one ładne.

Bardzo pięknie podkreśla tę inność i lekkie przesunięcie względem rzeczywistości, mocny szkocki akcent. Scena, w której Des usiłuje sobie przypomnieć coś więcej na temat jednej ze swoich ofiar i odkrywczo oznajmia, że ten był Szkotem, jest z tym akcentem dodatkowo absurdalna i niepokojąca. Tennant w ogóle nie boi się śmieszności, dzięki czemu idzie czasem mocno w absurd sytuacji, z którą zetknęli się policjanci i wcale go nie kontruje, świadom, że realność scen będzie wystarczającą kontrą. Są w „Desie” sceny, w których śmiałam się, absolutnie świadoma że moje miejsce w piekle przesuwa się coraz bliżej ognia.

David Tennant, który wygląda jak David Tennant w okularach i nietwarzowej fryzurze, chyba że zacznie grać i wtedy wygląda już niepokojąco jak Dennis Nilsen.

Sam scenariusz nie unika scen, w których Des może się wydawać wrażliwy, czy zagubiony, scen w których niemal jawnie kpi z przesłuchujących, czy takich, w których nie wiemy, czy manipuluje, czy nie. Gorszy aktor zrobiłby z tej roli postać dużo bardziej jednoznaczną, wybierając którąś z interpretacji. David Tennant zostawia interpretację widowni, w każdej z tych scen będąc równie szczerym. Czy też może raczej: nieszczerym.

Nilsen miał w sobie cechy, które spokojnie mogą tworzyć fascynację publiczności seryjnym mordercą, a jednak, zarówno dzięki realizacji jak i aktorstwu Tennanta, dostajemy kreację, której trudno zarzucić dokładanie kolejnych cegiełek do kultu (kłania się tym razem Charles Mason z Mindhuntera), choć nie da się też powiedzieć, że go jednoznacznie potępia.

Jason Watkins jako Brian Masters i Daniel Mays jako Peter Jay

Naprzeciwko Nilsena mamy dwóch bohaterów: policjanta prowadzącego śledztwo, Petera Jaya (Daniel Mays) i Briana Mastersa (Jason Watkins). Ten pierwszy jest naszym klasycznym bohaterem prawa i porządku, od zaangażowania w pracę, przez poczucie winy, aż do typowych problemów rodzinnych. Drugi to człowiek który po dziesiątkach wywiadów i ciągłej korespondencji z Desem napisze o nim książkę, która stanie się podstawą tego serialu. A potem będzie go odwiedzał kolejne 10 lat.

Jason Watkins,

Kiedy mamy do czynienia z bohaterem opartym na samoopisie i – nieodzownie – kreacji samego siebie przez autora, efekt bardzo często wypada niesamowicie płasko. To że tutaj udało się tego efektu uniknąć jest, niewątpliwie, zasługą Jasona Watkinsa (który jest dziś, moim zdaniem, w ścisłej czołówce aktorów charakterystycznych brytyjskiej telewizji).

To jeden z tych aktorów, których pewnie znacie z widzenia, bo grał w jakimś angielskim serialu. Chociaż z drugiej strony — możecie go wcale nie znać z widzenia, bo Watkins często praktycznie wtapia się w charakteryzację i niemal wszędzie wygląda inaczej. Obsadzany w roli postaci zwykłych i nierzucających się w oczy, gra te role tak dobrze, że sam jest o wiele za mało rozpoznawalny, przynajmniej poza UK. Jednocześnie absolutnie nie sposób oderwać od niego oczu.

Jason Watkins w roli Briana Mastersa. Mówię, profesor historii jak malowany!

Brian Masters, grany przez Watkinsa, jest opanowany, skryty, nieco zafascynowany Dennisem Nilsenem, jednocześnie pewny siebie i łatwy do manipulowania, czasem śmieszny i godny pogardy, czasem aż nadto analityczny i świadomy tego, co się dzieje dookoła niego. Przy tym wszystkim postać ma w zasadzie niewiele wyróżniających elementów, którymi można to wszystko ograć: leciutkie manieryzmy, odrobina świadomości w dobiorze ubiorów, tworząca typowy wizerunek konserwatywnego homoseksualisty swoich czasów (powinien być historykiem albo profesorem prawa), ale poza tym pozostaje tylko kunszt aktora. I to Jason Watkins dostarcza na mistrzowskim poziomie.

„Des” nie boi się długich ujęć na twarze postaci (i z tymi aktorami nie ma powodu się bać), mamy nawet to, czego tak często mi we współczesnym kinie i telewizji brakuje: sceny, w których jeden bohater mówi, drugi słucha, a my widzimy tylko tego słuchającego. Bez przebitek na mówiącego, bez teledysku, długie ujęcie słuchającego człowieka. Właśnie tymi ujęciami Watkins tworzy swoją postać. Najwięcej dowiadujemy się o Brianie Mastersie, kiedy nic nie mówi. Sceny wywiadów między nim a Nilsenem są same w sobie genialnymi aktorskimi etiudami, fascynującymi nawet bez kontekstu.

i Daniel Mays.

Przy Tennancie i Watkinsie, trzeci z głównych bohaterów, może nawet najgłówniejszy – policjant, Peter Jay – wypada może odrobinę słabiej. Nie, źle piszę, przy Watkinsie i przy Tennancie wypada równie dobrze, wszyscy trzej aktorzy mają ze sobą doskonałą chemię i żaden nie próbuje wypaść lepiej na czyimś tle. To w pozostałych scenach Daniela Maysa mamy ten poziom leciutko niższy. Przy czym, nie oszukujmy się, to jest nadal poziom „świetny” w porównaniu z „genialnym”.

Mays trzyma serial na swojej postaci, dość typowym głównym śledczym, tym co to – wiecie – jest oddany swojej pracy, zależy mu na ofiarach, ma problemy rodzinne, będzie się stawiał zwierzchnikom, którzy każą mu zwijać śledztwo, będzie czasem może nadmiernie emocjonalny względem swojej roboty, ale naprawi to ciężką pracą i błyskotliwymi pomysłami. To nie jest rola, która daje dużo miejsca na oryginalność, ale na szczęście scenariusz na tyle odchodzi od naszych typowych kryminałów, że Daniel Mays miał szansę stworzyć postać choć odrobinę odróżnialną od innych. Ze wszystkich trzech głównych aktorów, to on dostał najmniej charakteryzacji, decyzja zrozumiała o tyle, że to nie policjanci lądują na pierwszych stronach gazet, jednak moim zdaniem nieco wyrywająca postać z konwencji i epoki. Może dlatego, że pamiętam zbyt dużo jego ról współczesnych, bo przyznaję, że Mays ma twarz idealną do tego, żeby z marszu grać lata osiemdziesiąte. Albo smutnego spaniela.

Peter Jay jest najbardziej „na zewnątrz” z głównych bohaterów, jako jedyny działając i rozmawiając z innymi postaciami. Maysowi udało się nie ukraść serialu dla siebie, jednocześnie nie ogrywając jako głównej postaci mordercy. To na nim leżała główna odpowiedzialność za wprowadzenie do tej historii ofiar i robi to bardzo pięknie, budując empatię, współczucie dla rodzin i to głębokie poczucie zawiedzionego zaufania, jakie rodzi seryjny morderca nieodkryty przez lata. Najlepsze jednak pozostają jego sceny z Tennantem i Watkinsem i to w nich gra zdecydowanie najlepiej.

W pozostałych rolach:

Należy też powiedzieć dobre słowo o aktorach drugiego planu. Mamy tu wszystkim pozostałych policjantów uczestniczących w śledztwie i wszyscy oni grani są przez ten niemal niezauważalny fundament brytyjskiej telewizji – tych gości, których gdzieś już kiedyś widziałam, aktorów których twarz skądś kojarzę, tych których wpis w IMDb zdradzi później po jednym epizodzie w niemal każdym brytyjskim serialu kryminalnym od dziesiątek lat. Bardzo dobrzy są Jay Simpson i Ben Bailey Smith, świetny Ron Cook w roli zwierzchnika Jaya (DSI Geoff Chambers), doskonały Barry Ward jako DI Steve McCusker. Zwłaszcza ten ostatni absolutnie pięknie gra samą twarzą i gestami, wpisując się doskonale w dynamikę aktorską serialu i dodatkowo uwypuklając relacje między Stevem a Peterem. Wpisuję sobie Warda na listę „powinni go zatrudnić do roli w Doktorze”. Ron Cook z drugiej strony to weteran teatralny i filmowo-telewizyjny (w Doktorze też już grał) i jest ogromną wartością dodaną przy każdym policyjnym przesłuchaniu Nilsena.

Serial jest zresztą tak napisany, że wszyscy policjanci mają co robić i co zagrać. Śledztwo nie jest typowym kryminałem, w którym dzielni śledczy odkrywają kto zabił, a nawet tą specyficzną odmianą colombowską, w której obserwujemy jak detektyw przyszpili mordercę, którego już znamy. Tutaj mamy podejrzanego, mamy dużo dowodów rzeczowych i nawet kilku świadków. Przez większosć czasu zabawa będzie więc polegała na tym czy możemy udowodnić to, co mówi podejrzany. Resztę czasu zajmie udowadnianie tego, czego podejrzany nie mówi.

Mamy tu z jednej strony całą masę tej „nudnej” podstawowej roboty policyjnej, polegającej na zbieraniu śladów, przeszukiwaniu baz danych, rozmawianiu z masą ludzi oraz czekaniu na wyniki testów. Te mało błyszczące kawałki śledztwa, które tak często są omijane dla zwiększenia tempa czy napięcia, a same w sobie tworzą, jeśli nawet nie idealną opowieść, to idealne tło dla opowieści. Z drugiej strony mamy przygotowanie do oskarżenia i procesu: domykanie wątków śledztwa, decyzje kiedy skończyć szukanie nowych wątków, w co zainwestować czas i ludzi, co można przedstawić w sądzie, co przekona ławę przysięgłych, jak uzyskać dodatkowe dowody.

To podejście do śledztwa to jedna z lepszych stron scenariusza i sporo radości dla widzów znudzonych klasycznymi kryminałami.

prawie sami faceci.

Na pewno zauważyłyście jak bardzo wszystko co dotychczas pisałam jest przepełnione mężczyznami. To klasyczne zagrożenie dla seriali próbujących jak najwierniej odtworzyć „historyczne realia”, zwłaszcza kiedy mamy do czynienia ze sprawą, w której i sprawca, i ofiary były mężczyznami. Scenarzystom udało się co prawda stworzyć kilka sensownych ról żeńskiech (świetna Chanel Cresswell, bardzo dobra Bronagh Waugh), jednak z konieczności niewielkich i ograniczonych do świata pozapolicyjnego. Mamy tu brytyjską policję at it’s finest na 10 lat przed Prime Suspect i Helen Mirren przebijającą szklany sufit.

Internet oferuje, po długim przeszukiwaniu, jedną jedyną Bronagh Waugh w roli Charlotte Proctor

Przy tym wszystkim, serial zdaje Test Bechdel w pierwszej scenie, drobną rozmową między Tilly i Lindą Jay. Ja doskonale wiem, że to jest mężczyzna pokazujący, jak mało trzeba dla zdania Testu Bechdel, ale też pokazujący, że jeśli tak mało trzeba dla zdania testu Bechdel, to że jeśli czyjś film czy serial tego nie robi, to już naprawdę jest zła wola.

Scenariusz i reżyseria:

Od strony technicznej jest to przepiękne, począwszy od cytowania oryginalnych zdjęć i filmów z czasu procesu, przez precyzyjne ich odtwarzanie z obsadą serialu, po dodawanie drobnych ujęć, które służą jako pomost pomiędzy dwoma pierwszymi. Te same sceny widzimy w różnych odcinkach raz jako fragment dłuższej sceny, raz jako migawkę z materiału archiwalnego.

Mimo tego, że „Des” usiłuje ewokować chłód, to nawet kolorystyka ujęć nie jest przewidywalnie błękitna, a spodziewałam się niebieskiego filtru co najmniej na wszystkie sceny policyjne i więzienne. Tymczasem na pierwszy plan wysunięta jest szarość i zieleń (plus, oczywiście, kolory z niej się wybijające, osoby od kostiumów i dekoracji zrobiły tu kawał dobrej roboty). Więzienie będzie więc szarozielone, tak samo jak pokój przesłuchań czy mieszkanie Desa, ale to nie zimna szarość, której się spodziewamy, tylko ciepły odcień, jakby wszystko było widać przez nieco zamulone akwarium. W kontrze dostajemy brązy i czerwienie: są zarezerwowane do świata poza posterunkiem, spotkania w pubie, czy nawet sali sądowej. Jak na zimny serial, „Des” ma zdecydowanie cipłą paletę kolorystyczną. wyłączając samego Desa, ubieranego w całą gamę niebieskości: od błękitu do granatu.

A „Des” rzeczywiście stara się utrzymać dystans i chłód narracji, bo (znów zadziwiająco) całość nie jest ani zafascynowaną mordercą laurką, ani klinicznie bezemocjonalnym odtworzeniem faktów, ani potępiającym wyrokiem. Pomaga w tym scenariusz, czy może sama książka, na której jest oparty. Dodanie do typowej dynamiki policjant–przestępca i szerzej: policja–inteligentny złoczyńca, trzeciego bohatera w postaci pisarza (czasem dziennikarza) nie jest, oczywiście, niczym nowym w tym gatunku, ale w „Desie” gra bardzo dobrze.

Brian Masters (Jason Watkins) śledzi proces Desa
Postać Briana Mastersa pozwala ciekawiej balansować relacją między policjantem a mordercą.

Dobrze przemyślany jest podział tej historii na odcinki, z których każdy ma inną dynamikę i właściwie inny temat. Bardzo ładnie przechodzą w siebie sceny oparte na zapisach (przesłuchania, czynności śledcze, proces) ze scenami udramatyzowanymi na potrzeby filmu, dialogi są na solidną piątkę, ale nadal, jeżeli coś mi w tym serialu nie zagrało idealnie, to właśnie scenariusz.

Przydałby się tutaj ktoś z większym doświadczeniem, żeby całość gdzieniegdzie doszlifować, wyciąć tu i tam fragemnt, wstawić inny gdzie indziej, uniknąć kilku nurzących kalek fabularnych, bardziej domknąć część wątków i dopracować postaci. Przy czym tu akurat wiele uratowali aktorzy, jak się ma takich aktorów i reżyseruje własny pomysł, to nawet jeśli scenariusz nie jest idealny, da się z niego wyciągnąć maksimum.

Mamy pod koniec serialu scenę, w której Masters dyskutuje z Nilsenem napisaną już książkę o nim. Na sugestię Dennisa, że tytuł powinien brzmieć „Des Nilsen”, Masters odpowiada spokojnie, że przeciwnie, powinien brzmieć właśnie tak, bo jego książka nie jest opowieścią chwalącą bohatera, a przeciwnie, mającą ostrzegać. Tytuł książki Mastersa brzmi „Killing for Company: The Story of a Man Addicted to Murder”. Co jest o tyle zabawne, że ta dość patetyczna scena znajduje się w finale serialu, zatytułowanego właśnie „Des”. Wydaje mi się jednak, że mimo tytułu, udało się w serialu osiągnąć odpowiednio wyważony ton. Robi to trochę unikając prostych odpowiedzi, ale też trudno w takiej sytuacji o jasne wyjaśnienie i obiektywny osąd.

Dennis Nilse (David Tennant) i Brian Masters (Jason Watkins) siedzą naprzeciw siebie w więziennym pomieszczeniu przeznaczonym na spotkania. Obaj palą papierosy.
Nawet nie wiecie jakie ilości papierosów się przewalają przez ekran.

Wychodzi więc na to, że wystarczy wziąć fascynującą i mocno przerażającą historię, zinterpretować ją trochę pod kątem społecznym, dorzucić dobry scenariusz, bardzo dobrą reżyserię, świetny casting, kostiumy, scenografię i montaż i wziąć do tego kilku genialnych aktorów i trochę aktorów bardzo dobrych i już – ot! – mamy świetny serial.

ITV, 2020

Rating: 9.5 out of 10.

Daję „Desowi” z dużą przyjemnością 9,5/10 bo nie zaszkodziło mu nawet oglądanie pomiędzy częściami doskonałego brytyjskiego „Prime Suspect”.

Podejrzewam, ze jak nie macie pierdolca na punkcie brytyjskich aktorów telewizyjnych oraz na punkcie brytyjskiego kryminału jako gatunku, może się wam spodobać mniej. Ale nawet jeśli, to wciąż jest to bardzo solidny serialopowiadający z pewnym wyczuciem o trudnym do przedstawienia temacie.

W Polsce możemy „Desa” oglądać na HBO GO
1 seria: 3 odcinki (po ok 48′)
IMDb: https://www.imdb.com/title/tt11656892
Test Bechdel: 3/3 chociaż bezczelne i odrobinę naciągane


TW ! CW

Trigger Warning/Ostrzeżenia: wykorzystywanie seksualne, opisy morderstwa, opisy usiłowania morderstwa, opisy zwłok, opisy sposobów pozbywania się zwłok

Content Warning/Zawiera: zeznania niedoszłych ofiar, powszednia homofobia i transfobia swojej epoki (stosunkowo niewiele)

Pojedynek

$
0
0

Film Borg McEnroe miałam na radarze, kiedy tylko zaczęli go porównywać do Rush (Wyścig), bo znaleźć dobry film sportowy to nie taka łatwa sprawa, jak by się mogło wydawać. Jakoś się nie zebrało aż do wczoraj. Powiem wam, że porównania były słuszne.

Ten film to złoto.

Myślałam, że tylko żartowałam z tym, że wybrałam specjalnie dla męża thriller, bo chciał coś emocjonującego, a tymczasem w finale miałam to wyrzut adrenaliny lepszy niż w niejednym chwalonym thrillerze. Borg McEnroe jest świetnie napisany i wyreżyserowany, bardzo pięknie zagrany, zdjęcia są doskonałe, szczegóły odtworzenia historycznego miejscami zwalają z nóg, a przez pierwsze kilka scen nikt nic nie mówi. Kurde, nawet retrospekcje były tu potrzebne i pięknie wpisane w scenariusz i opowieść, a na ogół ich w kinie nie znoszę.

Nie mam zielonego pojęcia, jak to jest możliwe, że ten film, mając tak doskonałe zdjęcia nie dostał ani jednego naprawdę ładnego plakatu. Ani jednego.

Dla Szwedów tenisista Björn Borg jest skarbem narodowym, porównywalnym pewnie z systemem podatkowym, a znacznie cenniejszym od monarchii. Był sportowcem wzorcowym: grzecznym, uprzejmym, zawsze grającym fair i szanującym swoich przeciwników. Dziennikarze nie byli w stanie wydobyć żadnego nieuprzejmego słowa. Był piękny jak modele z reklam garniturów, w stereotypowo szwedzkim blond-niebieskookim stylu. Praktycznie nie okazywał emocji. Publiczność za nim szalała. Taki, wiecie, wzorzec z Sevres sportowca, co to fair play, bon ton, savoir vivre etc.

Przy tym był też dzieciakiem z biednej rodziny, z niewłasciwej klasy społecznej, z dużymi problemami z zachowaniem w młodszym wieku. A tenis, w przeciwieństwie do hokeja, był wtedy sportem dla ludzi z urodzeniem. Fascynował ludzi dużo dłużej niż grał w tenisa (szybko zrezygnował z profesjonalnej kariery). Na naszym polu i z grubsza współcześnie, porównałabym go do Adama Małysza. A teraz wyobraźcie sobie, że za jakieś 20 lat, ktoś zrobiłby poważny, pełen napięcia film o Małyszu. I on (ten film) byłby dobry.

Bardzo pięknie zagrano tu komentatorami sportowymi.

Gem!

Można spokojnie znać dokładnie całą punktację finałowego meczu od początku do końca, a i tak się człowiek zastanawia kto tym razem wygra. Fakt, że sam ten finał, centralny element filmu, to jest historia, która zdarza się raz na dziesięciolecia. Ale też, z drugiej strony, tenis nie wydaje się być łatwym do opisania ani widowiskowym sportem. Przynajmniej na pierwszy rzut oka (ok, wszystkie osoby kibicujące tenisowi nic teraz nie mówią, bo one wiedzą, że jest bezlitosny), więc podjęcie tego tematu wydawało się dość ryzykowne.

Ale da się również (i bardzo warto!) obejrzeć Borg McEnroe, nie mając zielonego pojęcia o tenisie. Punkt wyjściowy jest taki, że jest rok 1980, Wimbledon, takie ważne zawody tenisowe. Björn Borg wygrywał przez 4 poprzednie lata, a piąte zwycięstwo pod rząd będzie historycznym rekordem. Byłby pewniakiem, ale młody John McEnroe jest tenisowym geniuszem i może go pokonać. Borg jest Szwedem, jest uprzejmy i zawsze grzeczny, publiczność go kocha. McEnroe jest cholerykiem, w trakcie meczu kłóci się z sędziami i wyzywa widzów i przeciwnika, jest niegrzeczny dla dziennikarzy i publiczność (zwłaszcza angielska) go nie znosi. No i dalej możecie sobie wyobrazić.

Naprawdę tam mają ścianę z takim cytatem?

Albo i nie możecie. Film jest świetnie napisany, zaczynamy przebitką na początek finałowego meczu, potem dostajemy historię opowiedzianą chronologicznie od kilku dni przed początkiem turnieju, poprzetykaną retrospekcjami z życia obu zawodników, aż dojdziemy z powrotem do finału i dowiemy się kto wygra. I brzmi to dość standardowo oraz niespecjalnie ciekawie, ale dynamika scenariusza jest genialna, nie ma niepotrzebnych scen, wszystko co zobaczymy wraca później w opowieści, kolejne przebitki na przeszłość odkrywają precyzyjnie tyle, ile autor chciał, żebyśmy się w danej chwili o postaci dowiedzieli. Jest to w sumie bardzo dobry thriller psychologiczny o motywacjach, sposobach radzenia sobie ze stresem, przyjaźni, relacji trener-trenowany, relacji ojciec-syn i mentor-uczeń i o tym jak się ludzie sami oszukują. Spokojnie można go oglądać w nastroju na dobry dramat psychologiczny i nie zawiedzie.

Prawdopodobnie najbardziej zawodzi tych, co by chcieli swojego zwyczajowego filmu o sportowcach. Że gość trenuje, męczy się, startuje od zera, ale w końcu zdobywa zwycięstwo. Albo że chłopak znikąd da sobie radę ze starym mistrzem, bo tak naprawdę okazywanie pasji jest lepsze od nadmiernej kontroli. Żeby dużo biegali i trenowali, żeby się dużo działo i było dużo cięć. Z tego wszystkiego Borg McEnroe dostarcza tylko dużo cięć, więc jest spora szansa, że przy takich oczekiwaniach się nie spodoba.

Jest to tak dziko estetycznie nakręcone, że można oglądać dla samych kadrów.

Set!

Młody Obiecujący

Wśród alternatywnych tytułów filmu są między innymi: Borg vs McEnroe, Borg/McEnroe oraz, na samą Szwecję, Borg. Powiedzmy to od razu: rzecz robili Szwedzi (i Duńczycy, i Finowie), więc jasne że Borg jest najważniejszy. Tym ważniejszy jest Sverrir Gudnason w roli Björna.

I prawda jest (oczywiście) taka, że ni cholery nie kojarzyłam Gudnasona przed tym filmem (teraz wiem, że to ten gość, co zastąpił Daniela Craiga w serii ekranizacji Millenium, ale to nie są filmy, którymi się specjalnie interesowałam). Okazuje się, że aktorsko jest świetny.

Daje radę i scenom, w których Borg jest opanowany, pozornie spokojny (a pokazanie że to rzeczywiście pozory, leży wyłącznie w drobniutkich gestach i wyrazie twarzy) i tym, w których fasada zaczyna pękać (choćby z powodu naruszenia rytuału), jak i tym, w których emocje biorą nad Björnem górę (i aktor ma do dyspozycji całą gamę środków, ale też sporą szansę że przesadzi). Albo że te postaci – opanowana i pełna emocji – filmowo nie zejdą się w jednego bohatera. U Gudnasona schodzą się znakomicie.

Cśśśś, Björn się stresuje.

Najlepszy jest chyba w scenach skupienia, kiedy pokazuje nam ile jego bohater potrafi, kiedy wybiera najlepszą na mecz rakietę. Kiedy skupia się przed serwem. Kiedy daje wywiad, absolutnie opanowany i niemal uprzedzająco grzeczny. Kiedy ogląda w TV mecze McEnroe’a i je analizuje. Skupiony, profesjonalny, spokojny z wierzchu, jest też wyraźnie gejzerem nerwów i emocji wewnątrz, ale aż trudno powiedzieć skąd to, jako widownia, wiemy.

Plus, powiedzmy to sobie szczerze, jest piękny jak młody szwedzki bóg, prawie tak jak Björn Borg (serio, prawdziwy Borg był jakoś nieludzko przystojny). Co, niewątpliwie, nie utrudnia oglądania go.

A ponieważ nie oglądam za dużo szwedzkich filmów ani nawet seriali, to wcale bym się nie obraziła, gdyby więcej go było choćby w kinie brytyjskim.

Te dziergane przepaski na czoło! Mam teraz straszną ochotę taką sobie zrobić. W paseczki.

Pewniak

W roli trenera Björna Borga, Lennarta Bergelina, dostajemy znanego (ostatnio na przykład z Chernobyla) i lubianego Stellana Skarsgårda. Który, zgodnie z przewidywaniami gra doskonale (serio, oglądajcie Skarsgårda, zwłaszcza w filmach i serialach, w których ma co zagrać). Postać Bergelina, jako jedyna grana jest przez tego samego aktora we wszystkich warstwach czasowych, w których się pojawia. Czyli od dzieciństwa Björna, kiedy zaczął go trenować, aż do samego finału Wimbledonu ’80. Skarsgård daje nam poczucie spójności, doskonale nosi charakteryzację (gra swoją postać na przestrzeni niemal 20 lat) i bardzo pięknie wprowadza subtelne zmiany w odgrywaniu, w zależności od wieku Lennarta.

Stellan Skarsgård jest świetnym aktorem i trzeba go oglądać.

Relacja między Bergelinem a Borgiem jest jedną z najistotniejszych w całym filmie i wcale nie jest tak jednoznaczna, jak to się może na początku wydawać. Tworzy ona opowieść nie tylko o mistrzu i uczniu, ale o przyjaźni, odpowiedzialności, zaufaniu, wspólnym stawianiu czoła problemom i dojrzewaniu. Jeśli chcecie pięknie przedstawioną miłość, ale nie w kontekście rodzinnym, romantycznym ani seksualnym, to dostaniecie ją tutaj z całym dobrodziejstwem inwentarza, ale i ze szwedzkim dystansem.

Niespodzianka

No dobra, przyznam się. Nie wiedziałam, że Shia LaBeuf potrafi grać. Wiem, wiem, powinnam była wiedzieć bo Fury, ale jakoś nie wiedziałam. To była bardzo miła niespodzianka.

John jest skupiony i będzie serwował.

McEnroe LaBeufa jest dziko wiarygodny. Frustrujący, irytujący, nie dający się polubić, wystawiający w każdą stronę kolce i wspaniale prawdziwy. Ten bohater jest może najciekawiej przedstawionym w całym filmie, zaczynając z pozycji młodszego utalentowanego rywala, płynnie przechodzi w profesjonalistę, znającego się na swoim polu zawodowym, obserwującego z uwagą i wyciągającego wnioski, kiedy staje się poważnym rywalem, którego należy szanować. Ale potem zmiany płyną nadal: zaszłości rodzinne (trenuje go ojciec), próby kontroli temperamentu, zaskakująco głęboka świadomość własnej psychiki, aż wreszcie sam finał Wimbledonu.

Shia LaBeuf dał radę tak ustawić postać, że nawet znając tę opowieść, będziecie się zastanawiać jak zareaguje teraz, kiedy wybuchnie, kiedy straci kontrolę, czy da radę utrzymać koncentrację. Oczywiście, mnóstwo daje tu scenariusz, zbudowany w dużej mierze na porównywaniu obu zawodników i znajdowaniu kolejnych analogii i różnic. LaBeuf odnalazł się w nim wyśmienicie.

Oraz, niewątpliwie, potrafi facet kląć.

O, teraz John już nie jest skupiony. Teraz wyzywa sędziego.

I inni

Doskonali byli też młodzi aktorzy grający grający naszych bohaterów w retrospekcjach. Szczególne wrażenie zrobił na mnie Leo Borg (prywatnie syn Björna) w roli Björna Borga w wieku 8-13 lat. Miał w sobie taki totalnie bergmanowski vibe, a nagrywał to mając 12-13 lat. Mam nadzieję, że jak się już obrobi z tenisem, to wróci do grania, bo może być naprawdę świetny.

Nastoletnich tenisistów grali odpowiednio Marcus Mossberg (Borg) i Jackson Gann (McEnroe) i obaj byli bardzo dobrzy. Plus reżyser ładnie zadbał o to, żeby starsi aktorzy kopiowali część gestów i manier aktorów młodszych (nie wiem, w sumie mogło być na odwrót, ale tego), dzięki czemu znów mamy płynność pomiędzy planami czasowymi.

Jestem młodszym Borgiem, synem starszego Borga i gram starszego Borga jak był młodszy, czy wszystko jasne?

Postaci kobiece… Postaci kobiece, jak często w filmach o męskim sporcie są zupełnie szczątkowe. Bardzo dobrze napisana i mająca znaczącą rolę w fabule ówczesna narzeczona Björna, Mariana Simionescu (grana przez Tuvę Novotny) jest tu chlubnym wyjątkiem, bo napisana została zaskakująco wielowymiarowo, jak na filmy sportowe i dziewczyny bohaterów. Ale poza nią, postaci kobiece przewijają się na trzecim czy czwartym planie i chociaż są często ważne dla opowieści, to jednak epizodyczne.

Nie narzekam zresztą, scenariusz słusznie koncentruje się na bardzo konkretnej sytuacji, a retrospekcje które dostajemy, też zawsze są pokazewane z perspektywy Borga lub McEnroe’a. No i niewątpliwie ich kontakty z kobietami i dziewczynami zostały nam pokazane.

Björn, stary, co ty znowu odwalasz?

Na stotrzydziestymósmym planie zaznaczę jeszcze obecność w obsadzie Davida Bambera, w bardzo interesującej roli brytyjskiego komentatora Wembley (George’a Barnesa). To jego komentarz robi znaczącą większość tła dźwiękowego dla finału, przy czym przebitki na samego bohatera są krótkie, rzadkie i – w zasadzie – mało istotne. Na ekranie dostajemy mecz. I teraz graj tu człowieku niemal wyłącznie głosem, w najbardziej emocjonujących scenach opowieści, w której twój bohater jest tylko gościnnie. Bamber, jak to Bamber, poradził sobie znakomicie.

Boiska tenisowe od góry. Nigdy nie myślałam, ze będę się tak zachwycać boiskami tenisowymi od góry.

Mecz!

Od samego początku dostajemy dokładnie to, czego oczekujemy po kinie europejskim (albo spaghetti westernie). Borg McEnroe zaczyna się od kilku przebitek na finałowy mecz Wimbledonu ’80, którym towarzyszą plansze wprowadzające do historii, oraz kilku dłuuuugich niemych scen. A jak ktoś już coś powie, to nie tylko w języku obcym dla mnie, ale też i dla głównego bohatera.

W ogóle, języki! Bo niby Borg McEnroe jest po angielsku, ale wreszcie mam film, w którym słychać pół Europy (od razu też wiadomo, że nie był przeznaczony na rynek amerykański). Nie że ktoś na drugim planie rzuci „merde!”, tylko naprawdę ludzie w większości posługują się językiem ojczystym, albo rozmawiają w języku kraju, w którym są. Mamy na pokładzie francuski, dużo szwedzkiego, hiszpański i niemiecki. I znów: to nie tak, że mamy wyznaczone postaci, które powiedzą parę zdań po swojemu. Nie, Borg odpowiada na pytania dziennikarzy przetłumaczone przez tłumacza, chyba że zna język, wtedy się nim posługuje. Szwedom zdarza się rozmawiać po szwedzku! A przy tym rzeczywiście większość ważnych dialogów jest po angielsku i nie ma wielkiego problemu ze śledzeniem fabuły nie uważając na napisy jakoś bardzo mocno.

Śmiejcie się, śmiejcie, ale wreszcie nie muszę wracać do starych filmów o II wojnie światowej, żeby usłyszeć więcej niż angielski (patrz: „Sznurrrrr!”).

Björn jest zestresowany, więc bierze kąpiel. A ja się zastanawiam jakim cudem nie natykam się na kadry z tego filmu na tumblrze…

Scenariusz jest świetny. Ronnie Sandahl, scenarzysta, zrobił przed Borg McEnroe ledwie jeden film pełnometrażowy (w tym roku kolejny). Skąd oni takich biorą?

Jak pisałam, nie lubię retrospekcji, tutaj byłam kupiona przy drugiej, jeśli nie przy pierwszej. Wiecie, zazwyczaj sprawiają, że fabuła wytraca tempo i gubi napięcie, a w najlepszym razie bywają próbą strasznie prostackiego wyjaśnienia dlaczego w podstawowym planie czasowym dzieje się to, co się dzieje. Borg McEnroe unika i jednego, i drugiego. Retrospekcje są absolutnie równorzędną formą tworzenia opowieści, dobudowują jej fundamenty, dają wytłumaczenia i podstawę pod kolejne sceny i reakcje bohaterów. I chyba tylko z raz czy dwa miałam wrażenie, że trochę zbyt natrętnie próbują mi pokazać o co chodziło. A potem i tak się okazywało, że robiły to po to, żeby stworzyć pole do kolejnej zmiany perspektywy.

Cały zamysł opiera się tu właśnie o zmienianie perspektywy widza. Nie mamy żadnych klasycznych zwrotów akcji i sytuacji rodem z filmów sportowych, właściwie sama opowieść jest prosta i przewidywalna (skierowana na dodatek do widzów, którzy wynik tego konkretnego meczu doskonale znają). Dostaliśmy, w gruncie rzeczy dość typową, opowieść o bajkowej karierze sportowej chłopca znikąd, a potem o drugim chłopcu, który zaczął od bycia jego fanem, a stał się konkurentem. Dlatego emocje i napięcie trzeba było stworzyć gdzie indziej i dostajemy je z rozumienia bohaterów.

Ważny kadr. Bardzo ważny, może kluczowy. Przyznaję, że byłam mocno zła na jednego z bohaterów w tej scenie.

Scenarzysta odkrywa warstwę po warstwie, buduje sceny na kontraście i podobieństwie, Borg i McEnroe odbijają się w sobie wzajemnie. Najpierw widzimy postaci jako przeciwieństwa. Zaczynamy dostrzegać co bohaterowie mają wspólnego, choć oczywiście na początku wydawałoby się że nic. I kiedy już dojdziemy do konkluzji, że w gruncie rzeczy są bardzo podobni, dostajemy sceny, które sprawiają, że znów wyłapujemy kolejną warstwę różnic.

Jednocześnie scenariusz unika gloryfikowania Borga czy demonizowania McEnroe’a. Jest w tej obiektywności tak irytująco fair play, jaki musiał być Björn dla swoich przeciwników. Skupia się na zbudowaniu zrozumienia widza dla obu ich i, nieodzownie, rozdarciu serca, kiedy musimy się zdecydować, któremu kibicujemy w finale.

Tie-break. Termin który będzie istotny, ale nam go wytłumaczą.

Fabuła zbudowana jest (scenariuszowo i realizacyjnie) na powtórzeniach i wariacjach scen lub ujęć. Borg i Bergelin będą wielokrotnie pokazywani jak idą korytarzem ramię w ramię (za każdym razem obrazując tym inną emocję czy sytuację) albo jak jadą razem samochodem. Jeśli dostaniemy scenę z Björnem pod prysznicem, to prędzej czy później dostaniemy też Johna pod prysznicem. Jeśli mamy Johna rozmawiającego o ważnych sprawach w szatni, to poczekajmy chwilę, a dostaniemy w szatni Borga, a jakże, rozmawiającego o ważnych sprawach. Jeśli jeden ogląda drugiego w telewizji, drugi będzie oglądał pierwszego. Podobieństwa i różnice w tych scenach tworzą nam postaci czasem lepiej niż same dialogi. Konstrukcja jest bardzo precyzyjna i zauważenie powiązań daje dodatkową radość z oglądania.

Podobnie z samymi ujęciami, które (poza tym że są piękne), również służą opowiadaniu bohaterów. Klasyczne piękne symetryczne kadry z postacią w środku. Takie same z dwoma postaciami (wiem, wiem czyją estetyką jest symetria, ale bądźcie cicho, dla mnie jest ogromnie satysfakcjonująca). Albo odwrotnie: niesymetryczne rozmieszczenie postaci w kadrze, postać zawsze po którejś stronie, postać zawsze patrząca w którąś stronę (jest zadziwiająco konsekwentne i jego łamanie naprawdę coś oznacza). Powtarzające się w nieskończoność ujęcia na serwującego. Kolorystyka. Nawet przepiękne ujęcia meczów z góry nie powstały dla samej estetyki.

Przy czym, oczywiście, nie trzeba śledzić tych wszystkich technicznych pierdół, można dać się nieść samej opowieści, ale jeśli mamy ochotę sobie pośledzić, to nie będziemy zawiedzione.

Jedyne do czego mam poważniejsze uwagi od strony realizacyjnej, to montaż. Nawet jestem w stanie zrozumieć dlaczego mamy aż tak szybkie i ostre cięcia, ale nadal nie dają mi tu przyjrzeć się dokładnie co aktor gra. Co może oznaczać, że dla przeciętnego widza przynajmniej nie będzie nudno, więc może i dobrze. Zresztą montaż też jest elementem opowieści i dłuższe delikatniejsze ujęcia też mają swoje miejsce i robią swoją robotę.

Reżyserem filmu jest Janus Metz, Duńczyk, który wcześniej miał na koncie odcinek True Detective, później kilka odcinków ZeroZeroZero i to w sumie nieźle mówi o jego umiejętnościach. Ale na bogów, to był jego debiut pełnometrażowy! Kolejny projekt Metza, All the Old Knives, trafił od razu na moją watchlistę i mam nadzieję, że po nim też poreżyseruje międzynarodowo.

Dodatkowe kudosy dla działu castingu, jak również dla charakteryzacji, fryzur i kostiumów. Nie dość że aktorzy są dobrani do ról doskonale, to w charakteryzacji stają się czasem nieodróżnialni od bohaterów, których grają. Do teraz nie umiem powiedzieć, czy w pokoju małego McEnroe’a wisi zdjęcie prawdziwego Björna Borga, czy Sverrira Gudnasona w roli Borga. Jeśli poszukacie sobie w Internecie porównań, dostaniecie kadry niemal identyczne jak znane zdjęcia z epoki, takie same ubrania i twarze (oraz sylwetki) niesamowicie podobne do oryginalnych. Jest to dobro i piękno.

Młody John i zdjęcie idola na ścianie.

Rating: 9 out of 10.

Daję Borg Mc/Enroe dziewięć gwiazdek, z pełną świadomością, że na część tej oceny wpłynęło zaskoczenie i odpowiedni nastrój do jego oglądania. Ale tak czy tak, dla mnie to jest film nawet lepszy niż Rush, który uważam za naprawdę świetny kawałek kina.


Weźcie pod uwagę, że to nie jest „typowy” film o sporcie i sportowcach oraz to że moje zachwyty zachwyty nad budowaniem napięcia mogą być nieco przesadzone, do jestem osobą, która nie może znieść za dużo napięcia w filmach czy serialach. Ele tak czy inaczej spróbujcie Borg McEnroe, zwłaszcza że póki co jest na Netfliksie. To nawet nie perełka, to brylancik.

Borg McEnroe (również „Borg/McEnroe”, „Borg vs McEnroe” oraz, w Szwecji, „Borg”)
Szwecja, 2017
film obejrzymy w Polsce na Netfliksie
1h 47′
IMDb: https://www.imdb.com/title/tt5727282
Test Bechdel: równe 0/3 (za to postać kobieca bardzo dobrze poprowadzona)


TW ! CW

Trigger Warning/Ostrzeżenia: właściwie brak

Content Warning/Zawiera: w chuj wulgaryzmów, alkohol i papierosy, nagie biusty i goły facet pod prysznicem (yup, dobrze zgadłyście, w USA ten film ma rating R), naprawdę bardzo dużo napięcia emocjonalnego, toksyczne relacje między rodzicami a dziećmi, niezdrowe techniki radzenia sobie ze stresem


PS. A teraz jeszcze powinnyście wyobrazić sobie, jak za każdym razem, kiedy mam napisać coś w stylu „prawdziwy Borg” albo „Borg jest opanowany”, poświęcam co najmniej minutę na stłumienie głupiego chichotu i wyrzucenie z mózgu Star Treka.

Prawdziwy Borg.
Viewing all 34 articles
Browse latest View live